Notatki z podróży (2)

Moje przeżycia z warszawską komunikacją publiczną wzbudzają we mnie uczucia niepodobne do ludzkich, więc podzielę się z Wami — czemu mam cierpieć samotnie.

W piątek miałem sesję tatuażu. Dosyć porządną, 4.5 godziny. Kolorowaliśmy tygryska. Z uwagi na krwawienie nie jestem nadal pewny, jak będzie wyglądać rezultat, na dłoni używaliśmy (tzn. Robert używał) tuszu żółtego, kolor, który obserwuję w tej chwili, to czerwonawa pomarańcz. Za tydzień się dowiem, czy wyszło ładnie. Na razie wyglądam, jakbym się opalił w bardzo dziwny sposób.

Po wyjściu z salonu byłem nieco skołowany, ale pamiętałem, że mijałem metro, więc dotarłem dość powoli do przystanku metra, zszedłem na dół i odkryłem, że staje tu wyłącznie linia M2. Tej informacji nie podano przy wejściu, bo przecież wszyscy wiedzą. Wlazłem niemrawo na górę i rozejrzałem się. Przystanek 518 znajdował się naprzeciw mnie, tyle, że w przeciwnym kierunku, niż potrzebowałem. Przeszedłem kawałek ulicą, nie znalazłem przystanku, przeszedłem na drugą stronę Nowego Światu, przystanku nadal nie było, więc niemrawo dotarłem do przystanku Uniwersytet.

Autobus mnie nie mijał, według rozkładu miał być za dwie minuty, więc wysłałem Mamie SMS-a, że będę w domu za pół godziny. Dziesięć minut później wysłałem drugiego, informując, że autobusu nadal nie ma i nie wiem, kiedy będzie. Rozglądałem się niepewnie, zastanawiając się, czy nie zmieniono trasy, ale autobus w końcu przyjechał, dokładnie pomiędzy poprzednim, a następnym, więc nie wiem, czy był spóźniony, czy też przyjechał przedwcześnie. Ale w sumie nieważne, jadę, jest dobrze.

Dzisiaj wybierałem się na ślub i wesele. Niestety chwilowo mam obniżoną odporność na rodzaj ludzki, nawet jeśli osoby lubię, więc podjąłem heroiczną decyzję: jadę na ślub, na wesele nie. Sprawdziłem sobie autobusy, na wszelki wypadek planując dojazd o kwadrans wcześniej, wyszedłem specjalnie wcześniej z domu, po czym autobus zrobił mi wesoły psikus i nie przyjechał.

Po dwudziestu minutach nerwowego dreptania w kółeczko zobaczyłem wreszcie upragniony pojazd i wsiadłem do niego, kalkulując w głowie, czy jeszcze się wyrobię. Wyszło mi, że powinienem dojechać na styk. Według niezwykle przydatnej strony jakdojade.pl powinienem po prostu wysiąść na przystanku Park Kaskada, przesiąść się w 112 i Bob’s your uncle. Dojechałem, wysiadłem, po czym odkryłem, że 112 tam nie staje.

Nerwowym kurcgalopkiem obleciałem przystanek, sprawdziłem po obu stronach znaku, bo może ktoś zerwał naklejkę, zajrzałem w rozkład i upewniłem się, że 112 tam naprawdę nie staje. Wybierałem się do Ratusza Bielany, więc z pewną nadzieją ruszyłem dziarsko po schodach informujących, że na górze staje tramwaj na Bielany. Na górze odkryłem, że tramwaj przy Ratuszu nie staje, po czym postanowiłem zadzwonić do brata i dopytać się o dalszą drogę. W momencie, gdy uzyskałem połączenie, zobaczyłem, że nadjeżdża tramwaj 17 w kierunku Tarchomin Północny. Nieco mnie to skonfundowało, bo właśnie przyjechałem z Tarchomina Północnego, ale rozkład zapewniał, że jedziemy na Bielany.

— Wsiadłeś już w ten tramwaj? — spytał brat.

— Prawie — powiedziałem, wyciągając dłoń w stronę przycisku „otwórz drzwi”.

— To wysiądź…

Brat poinformował mnie, że dojadę na miejsce autobusem 110 lub 116. Nawet widziałem przystanek, ale nie było do niego jak dojść. Zbiegłem więc po schodach i odkryłem, że po tej stronie jest tylko jedno wejście na górę, to, którym właśnie zszedłem. Rozejrzałem się niepewnie po przystanku Park Kaskada, który nie wygląda ani jak park, ani jak kaskada, tylko kupa piachu, po czym narażając życie przebiegłem przez jezdnię, śmiało przeskakując barierki i wbiegłem po schodach. Dzięki temu znalazłem się na przystanku 110 i 116, tyle, że w przeciwnym kierunku.

Klnąc okropnie pod nosem znowu zbiegłem po schodach, rozejrzałem się i znalazłem kolejne. Wbiegłem na górę i odkryłem, że znowu jestem na przystanku tramwajowym, tylko w przeciwnym kierunku, lecz — alleluja! — tym razem dostępne było również przejście do autobusu. Wygiąłem śmiało ciało i przebiegłem przejściem, znalazłem autobus i we właściwym kierunku, tyle, że ślub o 17, jest 16:58, a następny autobus będzie o 17:07.

Zwiesiłem głowę i powtarzałem w myślach „nie denerwuj się, nie denerwuj się”, po czym przez słuchawki przedostało się wycie klaksonów. Rozejrzałem się niepewnie i odkryłem, że wszystkie samochody i autobusy w interesującym mnie kierunku stoją. No tak, „godzina W”. Przyszła żona zatytułowała tak wesoło event na Buniu, a ja zdołałem kompletnie zapomnieć, że od kilku lat celebruje się w Polsce Powstanie Warszawskie. Na pocieszenie pozostał mi fakt, że w przeciwnym kierunku autobusy i samochody jechały aż miło. Najwyraźniej godzina W obowiązuje wyłącznie pojazdy jadące na Bielany.

Autobus przyjechał kilka minut za wcześnie, więc lekko się odprężyłem. Koło mnie stał długowłosy pan w okularach. Wysiedliśmy razem, po czym rzuciłem się na oficjalnie wyglądający budynek tylko po to, żeby odkryć, że znajduje się tam Zespół Szkół Zawodowych. Miotnąłem się w prawo i zobaczyłem numer 18. Miotnąłem się w lewo, przeszedłem przez jezdnię i odkryłem Ratusz, zamknięty na głucho, ale przy drzwiach stała zachęcająca tablica z napisem „SALA ŚLUBÓW” i strzałką w lewo.

W lewo odkryłem najpierw knajpę, potem dwie pary zamkniętych drzwi. Druga para otworzyła się i wyszła z niej jakaś pani.

— Przepraszam panią — wydyszałem — sala ślubów?

— Słucham?

Policzyłem do trzech. — Saaalaaa śluuubóóów?

— To tam — pokazała pani.

Biegiem dotarłem na miejsce, gdzie inna pani zamiatała podłogę.

— Ja na ślub — powiedziałem.

— Właśnie się skończył — odparła pani.

Zdążyłem zaklaskać nowo zaślubionym, przeoczywszy całość uroczystości. Na szczęście udało mi się złożyć gratulacje i wręczyć prezent. Ponownie spotkałem też długowłosego pana, który w odróżnieniu ode mnie wiedział, gdzie znajduje się SALA ŚLUBÓW i nie musiał uprawiać biegów krótkodystansowych wokół Zespołu Szkół Zawodowych. Następnie wyszedłem na zewnątrz z innymi gośćmi i obdarzono mnie ryżem (nieugotowanym) do obrzucania państwa młodych. Kolega poczynił sugestię, że moglibyśmy rzucać również pieniędzmi.

— Banknotami? — spytałem niepewnie.

— Nieee, monetami! — po czym wykonał gest sugerujący, że naszym celem powinno być wybicie parze młodej oczu.

Pożaliłem mu się na autobusy.

— Weź ty na tę stronę w ogóle nie zaglądaj — odparł kolega z niesmakiem. — Według nich nadal można jeździć Mostem Świętokrzyskim…

Para wreszcie się ukazała, z pokorą poddała się obrzuceniu ryżem, po czym panna młoda obwieściła, że będzie rzucać bukietem i zachęciła obecne panny na wydaniu do zebrania się w tłumek. Panny nie stanęły na wysokości zadania i nieśmiało się rozpierzchły.

— Ty — powiedziałem do panny młodej — przecież ja biorę ślub w marcu. Chodź tu i rzuć mi.

Tak też się stało, dzięki czemu dotarłem do domu z bukiecikiem ślubnym. Odkryłem też, że 112 w kierunku Tarchomina jak najbardziej staje na przystanku Park Kaskada. (Nie do końca rozumiem nazewnictwo, ale w sumie rozumiem, że Kupa Piachu I Ekrany Dźwiękoszczelne nie brzmi najlepiej…) Na przystanku stał zepsuty autobus, skutecznie tamując ruch, a za nim pogotowie techniczne, które w końcu poddało się i oddaliło. Autobus stał nadal.

Tym sposobem udało mi się przeżyć potworny stres, zmarnować mnóstwo czasu, stracić cały ślub i wrócić do domu z bukietem ślubnym. Polska to nie kraj, to stan umysłu. Mój umysł już od tego stanu odwykł. Jutro jedziemy z Mamą po zakupy. Wyjdziemy z domu o godzinę wcześniej…

Zdjęcie: „Bouquet” Evil Erin (CC BY 2.0)