Świat się zmienił, a politycy nie zauważyli (cz. II)

Świat się zmienił, a politycy nie zauważyli.

W części pierwszej pisałem głównie o polskiej (i nie tylko) edukacji i jej efektach. W drugiej skupię się na tym, co mnie interesuje poniekąd bardziej — nie jestem wszakże profesorem uniwersyteckim, ani nawet studentem, magistrem inżynierem matematykiem zostałem dawno i nieprawda. Na związkach międzyludzkich.

Częste wśród socjologów i demografów jest dostrzeganie pewnych tendencji. O wiele częstsze niż wśród chociażby polityków. Tyle, że nawet profesor demograf potrafi się wygłupić na koniec z diagnozowaniem przyczyn problemów. A problemy jak najbardziej istnieją — ot, struktura wiekowa społeczeństwa, która oznacza, że system emerytalny w aktualnej formie nie może istnieć nadal bez dużych zmian. Nie może i już. Nie ma takiej opcji. Jak to widzi profesor Okólski z SWPS:

Jak mówi, argument ekonomiczny nie zawsze wystarcza do usprawiedliwienia niechęci młodych do posiadania potomstwa.

– Upatrywałbym tu bardziej przyczyn w zmianach kulturowych. Dziś młodzi podchodzą bardziej egoistycznie, są dużo bardziej niezależni od rodziny, kiedyś jednak więcej zależało od ich rodziców. Może to zabrzmi sztampowo, ale obecnie liczą się kariera, sukces, moda na bycie singlem czyli wolnym i niezależnym, a to kłóci się z posiadaniem dzieci – mówi prof. Okólski.

No, ale to przecież jest właśnie argument ekonomiczny.

Widzę też zmiany w podejściu do instytucji małżeństwa, jeszcze 20-30 lat temu 25 latka była starą panną, dzisiaj ta granica wiekowa mocno się przesunęła, a i sama etykietka wydaje się raczej przestarzała. Widzę również osłabienie tradycji rodzinnych – dodaje demograf.

No, widzi pan demograf osłabienie. I jak pan demograf chce sobie z tym radzić?

[…] moim zdaniem – mówi demograf z SWPS – należy wspierać instytucję małżeństwa, stwarzać im odpowiednie warunki dla trwałego związku; to najskuteczniejszy sposób zapewnienia znacznie wyższej dzietności, niż jest to dzisiaj. Młodzi muszą czuć się stabilnie.

Instytucję małżeństwa.

Należy wspierać instytucję małżeństwa jako najskuteczniejszy sposób zapewnienia znacznie wyższej dzietności.

Spójrzmy na statystyki. W 2010 20.6% dzieci urodziło się poza małżeństwem. (W 2000: 12.1%) W zachodniopomorskim to 37.5% wszystkich narodzin. Niespecjalnie widzę tu powód do rozmawiania o instytucji małżeństwa *w ogóle*, w kontekście wspierania, czy niewspierania. Piotr Szukalski, demograf z Uniwersytetu Łódzkiego, komentuje to tak:

Jeśli spojrzy się na powiaty, w których nieślubnych dzieci rodzi się najwięcej, to okazuje się, że to jedne z najbiedniejszych w Polsce – mówi demograf. – Rodzice nie decydują się na ślub, bo uroczystość kosztuje, a w dodatku jeśli nie wezmą ślubu, to mogą liczyć na pomoc społeczną.

I co? Wspieramy instytucję małżeństwa, panie profesorze, czy nie do końca?

– Zasiłki, możliwość rozliczania się z dzieckiem czy pierwszeństwo w przedszkolach – wylicza udogodnienia dla samotnych rodziców Paweł Woliński z fundacji Mamy i Taty.
– Poza względami ideologicznymi są dwa ważne powody, dla których nie zdecydowałam się na małżeństwo – mówi Iwona.
– Rzeczywiście dużym plusem jest to, że mogę się rozliczać z dziećmi. To kilkaset złotych oszczędności. Po drugie, nie miałam problemów z tym, by moje dziecko przyjęto do publicznego przedszkola.
– Ja nawet rozważałam z mężem rozwód, kiedy nasza córka nie dostała się do żadnego z kilku przedszkoli –opowiada z kolei Agnieszka, mama czterolatki. – Rodzice, którzy nie mają ślubu, nie mieli z tym problemu.

No nie wiem, panie profesorze, czy akurat wspieranie instytucji małżeństwa jest tu rozwiązaniem czegokolwiek. Jednak jest ktoś, kto się z profesorem Okólskim zgadza. Jest to znany specjalista ds. seksu i prokreacji, czyli ksiądz.

– W tym, że coraz więcej dzieci rodzi się w związkach pozamałżeńskich, widzę zagrożenie – mówi ks. Bogdan Bartołd, proboszcz Archikatedry Warszawskiej. – Dziecko potrzebuje stabilizacji. A rodzice, którzy nie decydują się na ślub, zazwyczaj robią to dlatego, że nie chcą brać za siebie odpowiedzialności. Gdy nie ma ślubu, łatwiej spakować walizki i się wynieść.

Ja widzę duże zagrożenie dla Polski w tym, że księża nie mają dzieci, egoistycznie pozbawiając kraj swego potomstwa i pomniejszając emerytury. Niech ksiądz proboszcz zastanowi się nad swoimi egoistycznymi decyzjami!

*

Pominąwszy to, że jak widać małżeństwo zmniejsza szanse na otrzymanie miejsca w przedszkolu i nie pozwala na otrzymanie zasiłku (co, jak rozumiem, jest elementem państwowej polityki wspierania małżeństwa) skupmy się na powodach, dla których liczba związków pozamałżeńskich rośnie, a małżeńskich spada.

Oczywisty powód, a mianowicie taki, że związki małżeńskie mogą w Polsce zawierać wyłącznie pary odmiennopłciowe, pomijam. Kiedyś zdarzało się, że geje i lesbijki, ze strachu przed prześladowaniem, wstępowali w związki małżeńskie z osobami przeciwnej płci. Jestem pewien, że nadal się tak zdarza, ale pewien też jestem, że zdarza się coraz rzadziej. (See also: ważny powód, dla którego „spada liczba powołań”).

O drugim oczywistym powodzie opowiadali już państwo powyżej — pozostawanie w związku małżeńskim powoduje duże straty finansowe, których nie pokrywa nawet sławetne wspólne opodatkowanie małżonków. W przypadku możliwości opodatkowywania się samotnego rodzica wraz z dzieckiem widać wyraźnie, że państwo wspiera małżeństwa… bezdzietne. Czy aby na pewno wspieranie małżeństw bezdzietnych ma być silnym bodźcem dla ludzi, aby 1) zawrzeć związek małżeński, 2) mieć dzieci w ramach tego związku? Czy ma nim być odmawianie dofinansowania in vitro, bo Gowinowi, chciałem powiedzieć — Jezusowi się in vitro nie podoba? (Że też Jezusowi się podobają viagra, terapie antyrakowe, przeszczepy, a akurat in vitro nie? Przecież impotencję i raka też Bóg zsyła, podobnie jak bezpłodność?)

PO nie zmieniła się od 4, 6, 8 czy 10 lat. Gwarantuję, że nie rozwali się też przy sprawie in vitro czy związków partnerskich – powiedziała na antenie TVP Info marszałek Sejmu Ewa Kopacz. /…/ Zaznaczyła, że sama jest zwolenniczką in vitro. – Mamy w Polsce milion par, które nie mają środków, by mieć własne dziecko. Ta metoda jest jedynym sposobem. Co więcej, te dzieci będą chodzić do kościoła, do komunii, będą brać śluby kościelne, w związku z tym powinniśmy się do tej metody przekonać – powiedziała.

Sposobem na zapobieżenie spadkowi ilości małżeństw i spowodowanie wzrostu liczby narodzin według co poniektórych księży i innych posłów Tomczaków ma być nielegalizowanie związków partnerskich oraz „stwarzanie odpowiednich warunków do trwałego związku”. Pominąwszy pytanie, w jaki sposób małżeństwo zapewnia trwałość związku (z wyjątkiem oczywiście uprzykrzania życia parom chcącym się rozwieść, ale nie jestem pewien, że to się nazywa „trwałość związku”) nie rozumiem, dlaczego w takim razie liczba małżeństw i narodzin spada JUŻ, skoro związki partnerskie jako żywo nie są jeszcze rejestrowane przez państwo i jego urzędy. Ludzie nie biorą ślubów, bo czują nadzieję, że w końcu zarejestrują związek w urzędzie i ta nadzieja ich trzyma ze sobą (acz rzecz jasna nietrwale)?

Tymczasem minister Gowin po raz kolejny stwierdza:

Co innego inicjatywa jednego posła, co innego inicjatywa całego klubu. Moim zdaniem, wyraźna większość klubu Platformy wypowiada się przeciwko legalizacji związków partnerskich.

Pytanie brzmi następująco. Czy parlament/rząd powołujemy po to, żeby szedł przed nami niosąc kaganiec, fuj! kaganek oświaty i wyznaczał ścieżki, którymi iść winna nasza moralność? Czy też powołujemy obydwa po to, żeby nam ułatwiały życie, pomagały przechodzić przez nie w sposób taki, w jaki chcemy (byle legalnie i bez cudzej krzywdy) i nie wpierdalały się przesadnie w to, co porabiamy w sypialni?

Łatwo mi zgadnąć, że sekretnym marzeniem ministra Gowina nie jest wcale bycie ministrem sprawiedliwości (co to za głupi pomysł ta „sprawiedliwość”, skoro przysługuje nawet jawnogrzesznicom i homoseksualistom?) tylko papieżem-dyktatorem wyznaczającym, gdzie ciemny lud ma się udawać, co tam robić, ilu obserwatorów powinno ciemnego ludu przy tym pilnować, etc. Ale w takim razie być może Gowin powinien udać się do seminarium i ciężko pracować nad spełnieniem swego marzenia. Jako minister WSZYSTKICH Polaków zaś powinien być może skupić się na zaspokajaniu potrzeb WSZYSTKICH Polaków. I nie mówię tu o potrzebie mówienia innym, jakie związki wolno im zawierać, tylko o potrzebach par homo i heteroseksualnych, a może nawet, o zgrozo, trójkątów, które nie mogą wziąć ślubu, bo im państwo zabrania.

Nie przekonuje mnie w najmniejszym stopniu zwiększanie rozrodczości za pomocą wspierania instytucji — jakiejkolwiek instytucji. Małżeństwa, kościoła, sejmu czy USC. Bo dzieci nie biorą się z „instytucji”. Dzieci biorą się z tego, że pan i pani uprawiają seks bez zabezpieczenia, a 9 miesięcy później (jeśli nie wtrącił się w sprawę ginekolog, który za parę tysięcy złotych zapomniał o klauzuli sumienia i swoich zasadach moralnych) bocian przynosi im kwilące zawiniątko. Które czasami wyrzucają do śmietnika, zostawiają w „oknie życia”, zostawiają w publicznej toalecie lub zakopują w piwnicy. W jaki sposób ma to zmienić wspieranie instytucji i co to ma w ogóle wspólnego ze związkami partnerskimi i małżeństwem?

Instytucja małżeństwa, jeśli o mnie chodzi, powinna jak najbardziej pozostać w istniejącym kształcie i modelu… w kościele. Niechaj sobie instytucja religijna organizuje dowolne rytuały i oferuje je dowolnie wybranej grupie, a innych dyskryminuje — w końcu nie ma obowiązku przynależenia do instytucji religijnych. Państwo natomiast nie powinno moim zdaniem ani wspierać, ani dyskryminować żadnego modelu związku między obywatelami, bo nie do tego mi jest rząd potrzebny, żeby mi mówił, jaki mam zawierać związek i z kim.

Rejestracja związku partnerskiego jest rzeczą o tyle przydatną, że pozwala wyznaczyć osobę, która może decydować o naszym leczeniu, odbierać listy polecone, zajmować się naszym dzieckiem, organizować nasz pogrzeb, etc. Nie do końca rozumiem, czemu miałaby to być osoba płci przeciwnej. Nie rozumiem też, czemu wolno sobie wybrać tylko jedną taką osobę, oraz czemu wybrana przeze mnie osoba w rewanżu musi wybrać mnie. Naiwne być może tłumaczenie — o ile pomnę — Jacka Żakowskiego, że dwie mieszkające razem starsze panie powinny być w stanie właśnie po to zawrzeć związek partnerski, żeby móc odbierać za siebie pocztę i decydować o swoim pochówku, zostało wyśmiane z góry na dół, tymczasem wcale nie jest to sytuacja nierealna i nie wiem, co w niej niby zabawnego. A jeśli dwa lata później pani Stasia zakocha się w panu Władziu i zechce z nim zawrzeć związek partnerski, ale pani Basia nie będzie miała nikogo innego, komu mogłaby zaufać w kwestiach pocztowo-szpitalnych, to czemu pani Stasia miałaby musieć najpierw „rozwieść” się z panią Basią?

Słynne szwedzkie feministki już w 2005 wpadły na pomysł wprowadzenia nowej legislacji, dzięki której znikłby problem tradycyjnego małżeństwa i jego tradycyjnych ról. Tiina Rosenberg (tłumaczenie moje, oryginał tutaj wraz ze zgryźliwym prawicowym komentarzem):

Domagamy się nowej legislacji dla dwojga, lub więcej, ludzi, którzy mieszkają razem i mają wspólne finanse i dobra materialne. Historia małżeństwa nie mówi o miłości i wspólnym zamieszkiwaniu, to historia posiadania — stwierdza Rosenberg, wskazując, że regulacje prawne dotyczące spadków i współwłasności stosują się tylko do małżeństw i zarejestrowanych związków homoseksualnych.

— Więcej niż dwie osoby powinny być w stanie mieszkać razem. Podam przykład rozwiedzionej pary, z których oboje mają nowych partnerów i wszystkie te osoby chcą dzielić się odpowiedzialnością finansową za dzieci i mieszkać razem z nimi — powiedziała Rosenberg.

Jednak Rosenberg, która jest profesorką gender studies na Uniwersytecie Sztokholmskim, powiedziała również, że nikogo nie powinno obchodzić, czy dwie, trzy lub więcej osób utrzymuje między sobą relacje seksualne. — W wolnym kraju prawo nie powinno decydować, jak mają wyglądać związki seksualne ludzi. Prawo nie wpływa na uczucia — powiedziała.

Jak wiadomo, szwedzkie feministki to przykład maksymalnego rozwydrzenia i wogle, ale… czy da się nie zgodzić, bazując na logicznych i racjonalnych argumentach, z którąkolwiek z jej wypowiedzi? („Świętość małżeństwa”, „tradycja” oraz „moralność” nie są logicznymi i racjonalnymi argumentami.)

Gowin, Tomczak, profesor Okólski i ksiądz Bertołd mówią o jakimś wirtualnym świecie, który może kiedyś istniał, ale było to bardzo dawno. Świecie, w którym fakt zawarcia małżeństwa gwarantował jego trwałość, w którym nie istniały zdrady i rozwody, w którym każde dziecko miało heteroseksualnych rodziców pozostających w związku małżeńskim. W którym osoby homoseksualne robiły tę przyjemność, że w zgodzie z „badaniami” Paula Camerona umierały po osiągnięciu czterdziestki, najpierw wydawszy fortunę na narkotyki i męskie prostytutki, dzięki czemu nie było problemu z podatkiem spadkowym dla żyjącego partnera (jakiego partnera?). Ewentualnie, rzecz jasna, po rozważeniu za i przeciw nawracały się na heteroseksualizm i przystępowały do płodzenia tłumów dzieci zaraz po zawarciu ślubu z osobą płci odmiennej.

Gdyby to wszystko było prawdą, należałoby rzecz jasna wspierać instytucję małżeństwa i jak ognia wystrzegać się legalizowania związków partnerskich, których istnienie gwałtownie zmniejszałoby płodność. W świecie, w którym ponad 20% dzieci rodzi się poza małżeństwem, w którym istnieją rozwody, ponowne śluby, trójkąty, niechciane dzieci, seks pozamałżeński, samotne matki i samotni ojcowie, mężczyznom i kobietom zdarza się najpierw spłodzić, bądź urodzić dziecko, po czym się rozwieść i „nawrócić” na homoseksualizm… wspieranie instytucji małżeństwa kosztem związków partnerskich to ponury żart kojarzący się po trosze z inkwizycją, a po trosze — z protestami robotników przeciwko maszynom parowym.

Konserwatyzm jako postawa polityczna jest postawą dziecka, które zatyka uszy, kładzie się na podłodze, wymachuje nogami i wrzeszczy AAAAAAAAA!!!!! Nawet w wykonaniu trzylatka nie jest to ani czarujące, ani produktywne. W wykonaniu profesora, księdza lub, co najgorsze, ministra jest bardzo smutne. Czemu się dziwić, że tak mało ludzi chodzi do wyborów? Wystąpiłem o paszport niderlandzki, bo tutaj moje poglądy polityczne są reprezentowane w dużym stopniu przez trzy różne partie, z których żadna nie rządziła od kiedy przybyłem tu w 2006 i chcę ten smutny fakt zmienić. W Polsce do 2011 nie reprezentował mnie nikt i nigdy, teraz zaś z zainteresowaniem przyglądam się Ruchowi Palikota, reprezentującemu moje poglądy mniej więcej w pięciu procentach. Jednocześnie jestem świadom, że w kraju, w którym pomysł, że obywatelom możnaby ułatwić życie legalizując związki partnerskie stanowi postawę wywrotową i zdziczałe lewactwo, poglądy szwedzkich feministek (i moje) mają niewielką szansę na sukces — przynajmniej dopóki nie dorosną dzieci tych dwudziestu procent par bez ślubu z 2009 roku. A w międzyczasie polityka państwa skupi się zapewne na wspieraniu instytucji małżeństwa, bo przecież do tej pory tak dobrze to działało, a definicją szaleństwa wcale, a wcale nie jest robienie ciągle tego samego i oczekiwanie innych skutków.