Widzę, że w zeszłym roku nie pisałem o świętach, pisałem za to o tym, że po świętach o mało nie przeniosłem się z życia doczesnego do wiecznego. Po tym wyznaniu zapewnie nie zaskoczy Was, że okres bożonarodzeniowy nie jest moim ulubionym.
Rodzinne święta zamieniły się najpierw w rozpad rodziny atomowej, za sprawą ciotki-homofobki zestawionej ze mną, niechętnym do udawania w święta, że fakt, że mój chłopak nie ma wstępu do jej domu jest w porządku i nie psuje mi nastroju. Potem zmarła Babcia i zrozumiałem, że świąt, które kochałem, nie będzie już nigdy. Bo kochałem ten rodzinny harmider przy wielkim stole, Babcia u szczytu, Mama, ciotka, kuzynostwo, przekrzykiwanie się nawzajem (ale nie telewizora — wywalczyłem wyłączanie pudła!), rozpakowywanie prezentów, wielką choinkę. Babci już nie ma, prezenty przestaliśmy wręczać sobie dwa lata temu, choinka ma 50 cm i po świętach chowa się ją do piwnicy. W Wigilię zeszłego roku o 14 mój średni brat już musiał iść, bo dwójka małych dzieci i druga rodzina do obskoczenia, tak więc została nas trójka — Mama, ja i brat młodszy. Ciotka spędzała wigilię kompletnie samotnie, bo nawet jej dzieci nie miały ochoty jej zaprosić. Mama, uzyskawszy moje (hłe, hłe) błogosławieństwo, zadzwoniła i zapytała, czy ciotka nie miałaby ochoty dołączyć, ale nie, nie miała. Co będzie z pedałem przy stole siedzieć.
27 grudnia, w dniu powrotu, o mało nie dołączyłem do grona diabełków, zaś 28 podjąłem decyzję, że w 2012 nie będę jechać do Polski na święta. I nie pojechałem. Nie wiedziałem zupełnie, co z tym zrobić, nawet nie wiedząc, że będę się zmagać z lekami na dwubiegunówkę, niezdolnością do pracy i kredytem mieszkaniowym, ale wiedziałem, że nie pojadę. Wiedziałem jednak, że na pewno chcę zachować jeden drobiazg: barszczyk z uszkami. Zawsze na wigilię jadłem barszczyk z uszkami. Przyjaciółka obiecała przysłać barszczyk w proszku, uszka zrobić umiem, tak więc czekałem cierpliwie, aż w piątek wieczorem musiałem pogodzić się z myślą, że poczta nawaliła. Łudziłem się jeszcze w sobotę, ale w sobotę też nic się nie zmieniło. I w ten sposób stanąłem przed perspektywą spędzenia Wigilii w sposób 100% odmienny od wszystkiego, co ten wieczór kiedyś dla mnie oznaczał.
Przyznam, że weekend spędziłem w nastroju pod psem, do czego dołożyły się leki. Leki właśnie zmieniły się z generyku na nie-generyk i wbrew temu, czego możnaby się spodziewać, zadziałały gorzej, zamiast lepiej, powodując wahania nastroju co 1-2 godziny. Stresy świąteczno-bankowe nie pomogły. Trzymałem się kurczowo myśli o barszczyku jako ostatniej lubianej tradycji przywiezionej z Polski, a kiedy barszczyk padł na polu walki z pocztą, uznałem, że po prostu Boże Narodzenie i ja nie idziemy w parze. Pewien hint powinien być może stanowić fakt, że nigdy nie byłem katolikiem, papież uznał okres przedwigilijny na dobry moment, aby zaatakować osoby homoseksualne (co jest większym zagrożeniem dla pokoju, papież z Hitlerjugend czy homoseksualiści? otóż nie zgadliście, homoseksualiści), a mój własnoręcznie wykuty młot Thora w Wigilię się odnalazł, podczas, gdy dzień przedtem myślałem, że mi go ukradziono.
Tym oto sposobem pozbyłem się reszty zwyczajów, łączących mnie z przeszłością. Wigilię spędziłem na spóźnionym gotowaniu. Śledzie w oleju (uwielbiam) zrobiłem sam i połowy już nie ma, bo w Zbrojmistrzu wzbudziły równie wielkie zainteresowanie, jak we mnie. Sam zrobiłem również zupę grzybową (czy ktoś wie, jak jest po angielsku podgrzybek?), a pierogi z kapustą i grzybami zrobiliśmy razem i była to najprzyjemniejsza część całego popołudnia. Nie było opłatków, nie było życzeń, prezentów, choinek i tym podobnych popierdółek, za to było dużo, dużo tulenia, całowania, gotowania, jedzenia, picia i oglądania „Drużyny Pierścienia” w wersji extended hipersuper disco mix.
Tak więc Yule spędzam jak na razie bardzo przyjemnie. A co u Was? Macie czas na zaglądanie do blogów?