My, dwubiegunowcy, zapełniamy pracowicie znaczkami i cyferkami coś, co nazywa się wykresami nastroju. Są to tabelki, na których zaznaczamy – cóż, nastrój, w skali od „dno depresji” do „umiem latać i jestem Jezusem”; przespane (lub nie) godziny; wzięte (lub nie) leki i ich dawki. Dzięki posiadaniu wykresów nastroju mogę spojrzeć w przeszłość i zestawić leki, okoliczności przyrody i efekty. Tak więc dzisiaj będzie notka z dawkami i nazwami leków, jeśli komuś to nie pasuje, serdecznie zniechęcam do lektury.
STYCZEŃ
1200 mg litu, 300 mg ketrelu XR, 7.5 mg zopiklonu
Większość miesiąca przetrwałem w zasadzie w stanie używalnym. Czasami miewałem dołki, ale nie takie, żeby mnie miały wyłączyć z obiegu, męczące, ale do przeżycia. Pod koniec miesiąca wykres jest mocno rozchwiany, w ciągu jednego dnia potrafię mieć dobry poranek, depresyjne przedpołudnie, dobre popołudnie i nagły napływ energii wieczorem. Styczeń oceniam na 6/10.
LUTY
1200 mg litu, 300 mg ketrelu XR, 15 mg zopiklonu
Luty jest… nudny. Pominąwszy ciągłe problemy ze snem, jestem obrzydliwie stabilny i to mimo stresujących doznań (budowlańcy przerabiający mi sypialnię w ślamazarnym tempie, przywódca ekipy sprawiający silne wrażenie, jakby niedawno wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał karę za zamordowanie klienta). Nie dzieje się nic. I o to właśnie chodzi. Luty dostaje ode mnie 9.5/10.
MARZEC
1200 mg litu, 300 mg ketrelu XR, 7.5 do 15 mg zopiklonu
Przez pierwszy tydzień marca nadal jest nudno. W mojej głowie pojawia się nieśmiała myśl: może to jest TEN zestaw leków? Może niedługo wrócę do pracy? Jednak około czwartego marca zaczyna się pojawiać wiosna, a trzy dni później mój wykres nastroju robi SRUUUUUUUU i znowu jestem umysłowo interesujący.
Wiosna od lat działa na mnie bardzo źle. Pamiętam piękny, słoneczny dzień w 2008, szedłem sobie wzdłuż kanału (chyba Prinsengracht) z zakupioną od portugalskiej mafii kanapką z rostbefem i czułem się okropnie. Nie rozumiem, dlaczego tak jest, bo nienawidzę ciemności, deszczu, śniegu i mroku, kocham słońce, zieleń i ciepełko, jednak wiosna moich uczuć nie odwzajemnia. Nadzieje powrotu do pracy błyskawicznie znikają. Skoki nastroju kilka razy dziennie, od tak przeraźliwej depresji, że męczy mnie siedzenie na kanapie, do manii tego stopnia, że nie mogę usiedzieć pięciu minut, bo mam potrzebę robić WSZYSTKO i to naraz. Zwiększamy ketrel do 400 mg. Przez tydzień wydaje się, że pomogło, potem wychodzi dość jasno, że jednak nie. Główna zmiana polega na tym, że zamieniam się w odkurzacz do cukru, jeśli w domu jest coś słodkiego, to po chwili już tego nie ma, a jeśli nie ma nic, jadę do supermarketu i kupuję trzy buły z czekoladą. Po ich zjedzeniu mam jednocześnie mdłości i żal, że nie kupiłem pięciu. Marzec dostaje 2/10.
KWIECIEŃ
1200 mg litu, 400 mg ketrelu XR, przedawkowanie zopiklonu
Maksymalna dozwolona dawka mojego leku nasennego to 15 mg. Niestety mój organizm się tym niespecjalnie przejmuje. Po zjedzeniu 15 mg leżę w łóżku i patrzę w ciemność. Na lewy bok. Na prawy bok. Na lewy. Na prawy. Zaczyna mi być niewygodnie w każdej pozycji. Poddaję się i spożywam kolejne 3.75 mg. Zasypiam. Po powtórce dwa dni później zawiadamiam panią doktor, która przestawia mnie na diazepam. Wcale mi się to nie podoba, bo benzodiazepiny są zajebiście uzależniające, ale pani doktor zapewnia mnie, że to najlepsze rozwiązanie i będziemy powoli zmniejszać dawkę. W ciągu dwóch tygodni schodzę z 25 do 20 mg i zaczynam wierzyć, że to może działać.
Po pierwszym tygodniu, w którym mózg ciągle uprawia „feel all the feels!!!” robi się nieco stabilniej. Przez 2.5 tygodnia jest dobrze, po czym znowu pojawia się pożerająca wszystko depresja. Do wahań nastroju wynikających z choroby dochodzą wahania wynikające z pojawiającej się i znikającej wiary, że będzie lepiej. Kwiecień oceniamy na 5/10.
MAJ
1200 mg litu, 500 mg ketrelu XR, od 5 do 17 mg diazepamu
Maj jest podobny do kwietnia. Pierwsze 10 dni wygląda w miarę, a potem pojawia się i znika depresja. Znowu zaczynam zawalać kuźnię, bo w niedzielę wieczorem czuję się dobrze, a w poniedziałek rano po spędzeniu godziny na niemrawych próbach wyjścia z łóżka wysyłam SMSa do Caspera i informuję, że dziś mnie jednak nie będzie. Około piętnastej zaczyna być lepiej, tylko co z tego. Jest mi ciągle zimno, nie mam energii, wszystko mnie męczy, libido gdzieś się oddala. Większość czasu spędzam na czytaniu książek, siłownię odwiedzam bardzo rzadko, bo nie mam siły ćwiczyć. Maj dostaje 3/10.
CZERWIEC
1200 mg litu, 500 mg ketrelu XR, od 5 do 25 mg diazepamu
Czerwiec upływa pod znakiem depresji. Czasem znośnej, czasem nie. Najgorsze depresje na ogół trwają max. 2 godziny. Nadal chce mi się śmiać, gdy przypominam sobie słowa mojego lekarza informującego mnie, iż „rapid cycling” oznacza cztery skoki nastroju w roku. Cztery skoki to ja potrafię mieć w dwa dni. Co jest polepszeniem, bo rok wcześniej osiągnąłem życiowy rekord ośmiu skoków w jeden dzień.
Moja pani doktor sugeruje nieznaczne zmniejszenie ilości ketrelu i dodaje lamotryginę. Lek ten powinien mieć działanie antydepresyjne w przypadku ChAD objawiającego się głównie depresją. Bardzo mnie to cieszy. Zaczynamy od 25 mg, ponieważ lamotrygina może przynieść ze sobą efekt uboczny polegający na zabójczej wysypce. (UWAGA – drastyczne zdjęcia!) W razie jakiejkolwiek wysypki mam natychmiast lecieć do szpitala prosto do nagłych przypadków. Wysypka się nie pojawia. Pojawia się za to ulga. Nie wiem, czy to możliwe, żeby pierwsze dni przyniosły ze sobą lepsze samopoczucie, ale spędzam dziesięć dni bez depresji i jest to nadzwyczaj przyjemne doznanie. Czerwiec dostaje 6/10, na zachętę.
LIPIEC
1200 mg litu, 300 mg ketrelu XR, 25-200 mg lamotryginy, 2-25 mg diazepamu
Mój mózg odmawia stabilizacji, jeśli chodzi o senność. Przed snem spożywam 4 mg diazepamu. Czasami zasypiam, a czasami nie. Wstaję i dorzucam kolejne miligramy. Czasami pomaga, a czasami nie. Tym sposobem niekiedy około pierwszej usypiam na siedemnastu miligramach, a niekiedy o jedenastej piętnaście chrapię rozkosznie na dwóch miligramach. Pani doktor tłumaczy cierpliwie, że chemia mózgu nie jest tym samym, co programowanie komputera, a poza tym normalsi też miewają kiepskie noce, tyle, że w odróżnieniu ode mnie nie mają pod ręką diazepamu. No i po trzech zarwanych nocach nie mają halucynacji.
Złudzenie ulgi od depresji kończy się drugiego lipca, kiedy znowu zaczynam mieć zjazdy. Triggerem okazuje się prysznic. Wstaję rano (co zajmuje mi na ogół do 30 do 60 minut), jem śniadanie, piję kawę, przeglądam wiadomości, po czym idę pod prysznic i mój mózg – być może z uwagi na brak stymulacji – nagle odnotowuje, że dzisiaj będziemy mieć depresję. Zacinam się pod prysznicem na np. 45 minut, po czym niemrawo wypełzam i udaję się na kanapę. Powolne zwiększanie dawki lamictalu nie wydaje się na cokolwiek wpływać. Dochodzimy do 200 mg, co mój mózg czci depresją. Zajmuje mi około miesiąca odkrycie, że lamotrygina jednak coś zmieniła: zupełnie zniknęły myśli samobójcze. To może brzmieć dziwnie, ale do myśli samobójczych można się przyzwyczaić. Mogą być czymś w rodzaju pocieszenia – co prawda teraz jest źle, ale zawsze mogę się zabić, jeśli zrobi się gorzej. Od momentu wprowadzenia lamotryginy w czerwcu myśli zniknęły. Ni ma. Mimo depresji, mimo gryzącego poczucia winy, że moje mieszkanie remontuje Zbrojmistrz i trzech kumpli, a ja nie, bo jestem zajęty siedzeniem na kanapie. Paszły won. Za to dajemy lipcowi 7/10.
SIERPIEŃ
1000 mg litu, 300 mg ketrelu XR, 200 mg lamotryginy, 50 mg euthyroxu, 2-15 mg diazepamu
Pani doktor wpada na rewolucyjny pomysł i testuje poziomy hormonów tarczycy. Okazuje się, że lit rąbie mi tarczycę i to stąd biorą się objawy najpierw zauważone w maju. Dostaję lek na tarczycę i w ciągu kilku tygodni magicznie przestaje mi być ciągle zimno, wraca nieśmiało libido, mogę przepracować w kuźni osiem godzin i nie umierać ze zmęczenia. Niestety depresja nadal mnie dopada.
Stabilizuje się coś w rodzaju wzorka. Przez 4-5 dni jest dobrze. Zaczynam nadganiać wszystko, co zaniedbałem w dniach poprzednich. Ponieważ muszę nadganiać, robię za dużo. Ponieważ robię za dużo, pojawia się depresja i znowu spędzam trzy dni na kanapie, czasami czytając książkę, a czasami gapiąc się w przestrzeń i czekając, aż będę mógł iść spać. Po kilku dniach robi się lepiej i znowu zaczynam nadganiać. Pani doktor stanowczo nalega, żebym robił przerwy na odpoczynek, wpisywał sobie w telefon „GODZINA PRZERWY”, a ja odpowiadam, że oczywiście rozumiem, ale remont, kuźnia, siłownia, zwyczajne zajmowanie się domem, terminy na remiksy i produkcję piosenek… W końcu po miesiącu takich zabaw poddaję się ostatecznie, bo rzeczywiście lepiej zrobić kilka godzin przerwy i zyskać następny dzień bez depresji, niż dociskać gaz i następnego dnia patrzeć, jak farba schnie. Sierpień dostaje 5/10.
WRZESIEŃ
1000 mg litu, 300 mg ketrelu XR, 200-250 mg lamotryginy, 50 mg euthyroxu, 4-13 mg diazepamu
Zaciąłem się, jeśli chodzi o diazepam. Przez dużą część czasu wystarcza mi 4-5 mg, a potem ni z tego, ni z owego nagle potrzebuję trzy razy więcej. Problem polega głównie na tym, że ja MUSZĘ spać, bo sprawdziłem, co się dzieje, kiedy nie dosypiam. Nie mogę sobie więc pozwolić na eksperymenty typu „posiedzę dzisiaj dłużej, to jutro będę zmęczony”.
Ponieważ depresje ciągle kopią mnie z rozmachem w tylnią część ciała, pani doktor podnosi dawkę lamotryginy do 250 mg z założeniem, że zapewne po tygodniu spróbujemy 300 mg. Przez pierwsze osiem dni odnotowuję skoki nastroju kilka razy dziennie, ale nie tylko w dół; małe górki, małe dołki. 27 września mam kryzys: wrażenie, że każda część ciała chce się udać w innym kierunku, myśli o zrobieniu sobie krzywdy. Golę brodę, bo z jakiegoś powodu mam taką potrzebę. Oczywiście minutę po zakończeniu żałuję, że to zrobiłem, ale unikam permanentnych uszkodzeń. Zjadam nieco diazepamu w celu uspokajającym i pomaga. Niemniej jednak dzień jest przerażający i zaczynam się obawiać, że konieczna będzie hospitalizacja.
Przez większość miesiąca jest stabilnie, ale to, co się dzieje w chwilach niestabilnych jest potworne. Wrzesień dostaje 5/10 i to tylko dlatego, że jestem człowiekiem szczodrym.
PAŹDZIERNIK
1000 mg litu, 300 mg ketrelu XR, 50 mg ketrelu na sen, 250 mg lamotryginy
Ni z tego, ni z owego trzeciego i czwartego października mój organizm odmawia uśnięcia. Kończy się to połknięciem 30 mg diazepamu, zanim bestia wreszcie się uspokoi. Taka ilość mocno mnie niepokoi i wysyłam maila do nowej pani doktor – moja poprzednia odeszła z pracy z dniem pierwszego października. Nowa pani doktor przepisuje mi seroquel w wersji natychmiast działającej (nie wiem, jak po polsku odróżnić immediate release od extended release, jeśli ktoś wie, proszę o podpowiedź w komentarzach). Pierwsza noc jest dość szalona – śni mi się tyle, że mógłbym zapełnić swoimi marami kilka kartek A4, najbardziej podoba mi się film o tym, jak ja i moja przyjaciółka Karolina razem ćwiczymy na siłowni, gdy nagle Tim Cook woła nas do szatni i tłumaczy, że tylko my dwoje możemy uratować Apple przed szpiegostwem przemysłowym.
Dzisiaj jest 11 października. Od dwunastu dni nie miałem depresji. Znów pojawiają się nieśmiałe myśli: może to wreszcie ten zestaw leków? Mogę się zająć własnym remontem, iść do kuźni, zrobić pranie, napisać notkę. Nie wróciło uczucie uciekających części ciała.
*
No więc tak wygląda moje życie od początku roku. Nie zliczę, ile razy pojawiała się nieśmiała nadzieja, że będzie dobrze – tylko po to, żeby pięć minut później wszystko się elegancko zjebało. Jednak ogromnie mnie cieszy fakt, że choruję w Holandii. Lekarze odpisują na maile, dzwonią, współpracują ze mną. W razie potrzeby mogę ich widywać codziennie. Wszystkie leki są darmowe. Domyślnie dostaję generyki, ale jeśli sobie zażyczę, dostanę wersje pełnowartościowe – bez dopłat. Czas oczekiwania na wizytę wynosi maksymalnie dwa tygodnie. Od dawna nie widziałem mojej terapeutki, ale to dlatego, że sama jest ciężko chora – coś z tarczycą, sądząc po nieobecności przez cztery miesiące obawiam się najgorszego. Gdybym chciał, mógłbym dostać nową terapeutkę, ale chwilowo mi nie zależy. Zależy mi na tym, żeby spędzić bez depresji na przykład miesiąc.