Na Facebooku mojego przyjaciela odbyła się dziś kolejna odsłona dyskusji pt. „Czy w Paradzie Równości powinny brać udział drag queens”.
Fakt powtarzania od lat tej samej w gruncie rzeczy dyskusji mnie martwi. Nie dlatego, że w ogóle jest różnica zdań, bo różnice zdań są zdrowe. Dlatego, że rozmawiamy o czymś, co w ogóle nie jest problemem. Tygodnik Wprost zilustrował kiedyś artykuł o Paradzie Równości zdjęciem z berlińskiej Love Parade. Jeśli na polską Paradę nie przyjdzie ani jedna drag queen, to pominąwszy już powód (zakazano im? czy same się źle czuły? jak o nas świadczy jedno i drugie?) Parada stanie się jeszcze bardziej szarobura. A przecież tak bardzo staramy się udowodnić, że jesteśmy tacy sami. Czy wróblowatość to naprawdę jest aż taka wartość? Podobno dziwne jest to, że ubieramy się kolorowo i wesoło bawimy, a tymczasem nasze postulaty są polityczne. Czy polityczne postulaty wolno zgłaszać wyłącznie białym heteroseksualnym panom w garniturach?
Po siedmiu latach mieszkania w Amsterdamie zdecydowanie przywykłem do luksusu nieudowadniania już, że jestem taki sam. Bo nie jestem. Jestem odmieńcem i dobrze mi z tym, a ludzie nie mają z tym problemu. Nikt nie wpadłby na pomysł zakazywania mi wybierania się gdziekolwiek w jakimkolwiek stroju; gdyby ktoś na taki pomysł wpadł, nadzwyczaj bym się zdziwił i z troską spytał, czy wziął dziś swoje tabletki. Nie jestem drag queen, różnię się od „standardu” w inny sposób. Ale czy naprawdę ktoś wierzy, że powodem dla braku ustawy o związkach w Polsce jest pięć drag queens na Paradzie Równości? Czy to dlatego Platforma i PiS odmawiają nawet pierwszego czytania projektu ustawy? Czy drag queens wiedzą o tym, jak ogromną mają siłę polityczną?
Tak się złożyło, że szedłem sobie dzisiaj do domu piechotą, przyjechawszy tramwajem zamiast roweru. Z naprzeciwka nadchodził facet dość wyraźnie przebrany za Kapitana Haka z Piotrusia Pana, w błyszczących plastikowych czerwieniach, z (prawdziwym, o ile umiem stwierdzić) wąsem i w puklach loków. Facet pomachał do mnie ręką i nie było to teatralne machanie typu „patrz na mnie”, tylko zwyczajne „cześć” z elementem rozpoznania. Ja ubrany byłem w koszulkę na ramiączkach eksponującą tatuaże, w uszach miałem — jak zawsze — tunele, a na głowie powoli odrastającego irokeza. Freak poznał freaka i pomachał.
Tak się składa, że bardzo niedawno rozpoczął działalność nowy blog zatytułowany Skrzyżowany. Bloga pisze crossdresser o imieniu Michał. Michał analizuje reakcje ludzi na swój wygląd; na to, jak zachowują się dzieci, dorośli, metroseksualni, kobiety, mężczyźni. Mój przyjaciel zapytał na swoim Facebooku „dlaczego uczestnicy Parady nie mogą się ubrać tak, jakby szli do sklepu po bułki”. Pominąwszy pytanie, dlaczego by mieli, skoro nie idą wszakże do sklepu po bułki, odpowiedzieć można: a skąd wiesz, że tego nie robią? Michał w drodze po bułki wygląda tak:
Stoję na ulicy, mam na sobie ciasne szare spodnie: rurki od spodu pomalowane na różowo. Jak podwiniesz nogawkę, to na zewnątrz jest róż. Mam jeszcze damską kurtkę w moro z ćwiekami. No i makijaż, pomalowane paznokcie – te sprawy.
Bardzo mnie cieszy istnienie tego bloga i istnienie Michała, bo sugeruje, że może kiedyś będę miał odwagę w Polsce wyglądać i zachowywać się dokładnie tak samo, jak w Amsterdamie. Nie jest łatwo być crossdresserem na łódzkiej ulicy; nie jest łatwo iść w tym stroju po bułki. Ale Michał pisze o swojej „normalności” tak:
Miałem coming out dopiero w tym roku, a kończę 30 lat. Wyjście z szafy okazało się dosłowne. Wyjąłem ciuchy z szafy, założyłem je i strachliwie wypełzłem na ulicę, potem na rower, do pracy itp. Nie ma już chyba odwrotu, choć często męczą mnie myśli, że może warto odpuścić, ocucić się i stać się na powrót „normalnym”. W porządku, ale ten „normalny” i tak miał dużo dla siebie, bo prawie 20 lat. Prawdziwego siebie zostawiałem wtedy w czterech ścianach – na klucz, na cztery spusty, na amen. Dosyć. Nareszcie w pełni żyję i jest mi z tym dobrze (choć sporo ryzykuję).
Ja nie jestem już szczupłym, wystraszonym chłopcem, tylko dużym, niedźwiedziowatym facetem. Nie ubieram się w damskie stroje i nie maluję paznokci. A jednak będąc w Polsce nie miałem odwagi wziąć Zbrojmistrza za rękę. Nawet na Nowym Świecie w Warszawie — nie żartujmy w ogóle mówiąc o robieniu tego w mniejszej miejscowości. (Nie urażając Łodzi.) Crossdressing ORAZ bycie drag queen, bo to nie to samo, wymaga odwagi o wiele większej. Wyjście w sukience i makijażu po bułki wymaga odwagi straceńczej. Michał ją ma. Drag queens na Paradzie w Warszawie może mają, a może nie. Ja w każdym razie nie podjąłbym się ani oceniać tego, czy są wystarczająco odważne nie ubierając się tak na wypad do spożywczaka, ani też odmawiać im wstępu.
I może dlatego w Holandii jest mi lepiej, niż w Polsce.