Jeśli podsumować mój miniony rok, jedno jest pewne: był to najbardziej intensywny i wypełniony niespodziankami rok mojego życia. Mimo to, dotrzymałem 2/3 moich postanowień noworocznych 🙂
Kiedy spotkałem po raz pierwszy DJa, dwa lata temu, intuicja przyjrzała się krytycznie, po czym powiedziała: to długo nie potrwa. Czułem, że jestem dla niego za nudny. Intuicja miała rację, nadszedł gorszy okres i DJ się ewakuował. Tymczasem kiedy spotkałem Zbrojmistrza, intuicji może pół godziny zajęło stwierdzenie z równie wielką pewnością: tego chcę. To uczucie mnie przestraszyło. Usiłowałem z nim walczyć, ignorować, naigrywać się z niego — jak można w pół godziny poczuć, że spotkało się kogoś, kto zostanie moją wielką miłością? A tymczasem Drwal i ja ostatni raz rozmawialiśmy, bo ja wiem, z 8 miesięcy temu, a Zbrojmistrz siedzi obok mnie gdy piszę notkę tę i czyta „A Storm of Swords”. I pod tym kątem rok udał się wyśmienicie.
Pod kątem kowalstwa rok udał się i dobrze, i kiepsko. Stan zdrowia nie pozwolił mi zrobić tyle, ile bym chciał, ale jednocześnie kucie stało się dla mnie, no, nie codziennością, ale cotygodniowością. Parę rzeczy już sprzedałem, a jak będzie czas, wystawię na Etsy kolejne. Kucie jakoś idzie, ale praca przy komputerze już bardzo zależy od tego, jak się w danym momencie czuję. Nie wciskając kitu: jeśli akurat bipolar ma górkę, mogę pracować, a jeśli nie ma górki, to nie mogę i już. W czerwcu i lipcu pracowałem bez wytchnienia i robiłem fantastyczne rzeczy, otworzyłem firmę, zacząłem kaptować klientów, po czym rozpoczął się tzw. stan mieszany i praca firmy uległa kompletnemu zrandomizowaniu.
Stan mieszany, bo zdaje się nie tłumaczyłem, trwa do tej pory (tyle, że zamiast ultra-ultra-rapid jest po prostu ultra-rapid) i polega na tym, że: 1. potrafię czuć WSZYSTKIE uczucia naraz (np. smutek, radość, stan lękowy, zdołowanie, podniecenie, brak energii) lub losowy wybór z selekcji; 2. w sierpniu zmiany miały miejsce co 1-3 godziny, a teraz mają miejsce co 1-3 dni. Oznacza to kompletną nieprzewidywalność zdolności do pracy, wychodzenia z domu, widywania się z ludźmi. Możliwe, że będę buntowniczym pancurem w nastroju na picie do upadłego w podrzędnym barze, a możliwe, że będę kupką nieszczęścia leżącą pod miotłą i żebrzącą, żeby jej odstrzelić łepek. Przy czym nastrój mogę sobie mieć, ale postanowienie noworoczne o rezygnacji z substancji odmieniających świadomość spełniłem tak dokładnie, że od października nawet alkohol rzadko mi się zdarza, a jeśli w ogóle, to w ilości max. dwóch piw.
Pierwsza połowa roku stała pod znakiem hipomanicznej aktywności, radości życia (która, jak teraz wiem, była nie do końca… prawdziwa), kreatywności, radosnego seksu i poznawania nowego siebie, znającego wszystkich kowala z irokezem, wiecznie zaangażowanego w 15 projektów naraz. Druga połowa, wraz ze stanem mieszano-depresyjnym, to smutny facet bojący się zaglądania na konto bankowe, odwołujący spotkania zarówno ze znajomymi, jak i związane z pracą. A jednak średnia jest na plusie. Bo 27 grudnia 2011, kiedy już odzyskałem władzę w członkach ciała, myślałem o tym, że tak naprawdę nie chcę umrzeć, chcę kuć. Nie umarłem, kuję, a obok mnie siedzi wspaniały facet.
Bipolar świetnie wytłumaczył Stephen Fry w swoim słynnym filmie dokumentalnym. Owszem, w dole depresji jest strasznie, ale w górce hipomanii jest WSPANIALE. Przecież przez pierwsze siedem miesięcy tego roku świat należał do mnie. Byłem synem boga, zdolnym do wszystkiego, brałem z życia wszystko, co mi się zamarzyło i nie było takich, którzy mogliby powiedzieć mi „nie”. Jednym z zysków z tego okresu jest Zbrojmistrz. Nawet nie przyszło mi do głowy, że mógłby powiedzieć „nie”. Chciałem go i go dostałem, a teraz, gdy hipomania się skończyła, mam go nadal u swego boku, a on wspiera mnie we wszystkim. I chociażby dlatego było warto. Warto było spaść z hulajnogi na Słowacji w sierpniu zeszłego roku, otrzymać lanie w klubie fetyszowym od skórzaka-policjanta, rozmawiać z bóstwami jak równy z równym i złapać gołą dłonią za świeżo wykuty metalowy kolec długości 15 cm, który schłodził się poniżej czerwieni (czyli poniżej 600 stopni). Warto było pluć ogniem, nawet, jeśli ceną było pisanie wniosku do urzędu socjalnego o pomoc finansową. Warto było przeczytać list, który z dniem 24 grudnia uznaje mnie za czasowo niezdolnego do pracy i przenosi na rentę, jeśli było to ceną za zobaczenie swojego czerwonego irokeza zarówno na Frondzi, jak i w Wyborczej. Bo jedno, czego w 2012 nie zaznałem na pewno, to nuda.
Nie narzekam na 2012. To nie był do końca taki rok, jakiego się spodziewałem. Kiedy mówiłem, że 2012 ma być moim rokiem, nie do końca to miałem na myśli. A jednak: nie żałuję niczego. Najwyraźniej tak miało być, a suma pozytywów przewyższa sumę negatywów o dobrych kilka zer. Jako — teraz — świadomy bipolar wiem, że ani mój stan mieszany, ani też depresja nie potrwają wiecznie. Jeszcze będę kroczyć z bogami, jeszcze będę mieć świat na własność, jeszcze będę bogaty, nawet, jeśli teraz staram się wypośrodkować zdrowie i nie stracić mieszkania. A teraz, podsumowując rok, uważam, że dany mi czas wykorzystałem tak dobrze, jak tylko byłem w stanie. Owszem, upadłem dosyć nisko, zwłaszcza finansowo, ale jeśli już spadać, to wyłącznie z wysokiego konia.