Ciało. Ciałusio. Ciałuchno. Zwałeczki. Dużo do kochania. Dobrze wyglądasz, wnusiu – powiedziałaby babcia, dla której zawsze byłem zbyt chudy. WTEM!!! 96 kg na wadze i za cholerę nie chce być mniej.
Pierwszy raz uświadomiłem sobie, że ciało może się popsuć, gdy wybrałem się na koncert Suzanne Vega. Gdy artystka i jej zespół zeszli ze sceny, postanowiłem wskoczyć na ową (scenę, nie artystkę) i zabrać setlistę. Trzask kolana usłyszałem. Zerwałem sobie wiązadło. Oczywiście o skakaniu gdziekolwiek nie było mowy, ledwie dowlokłem się do domu, biały z bólu, wlokąc nogę za sobą i obficie łzawiąc. Kolano wielkości sporego grejpfruta nie mieściło się w spodniach. Holenderski lekarz zareagował standardowo – „wielkości grejpfruta, a nie arbuza? to proszę przykładać lód i zadzwonić za parę dni jeśli nie przejdzie”. Kilka tygodni spędziłem w łóżku, a towarzystwem była mi myśl, że już nigdy nie będę normalnie chodzić, a tym bardziej tańczyć. Po kilku tygodniach zacząłem jednak chodzić, tzn. ciągnąć za sobą uszkodzoną nogę, przybywałem do pracy i trzymałem nogę na wielkiej nadmuchiwanej piłce. Holenderski ortopeda, oby do końca życia śmierdział szczurzym moczem, wysłał mnie na MRI, po czym stwierdził, że według skanu nie ma żadnych problemów. Osobiście niemożność chodzenia i ból uważałem za zauważalny problem. Nieuk wysłał mnie jednak do fizjoterapeuty, który uratował kolano. Przez pewien czas prawe udo było zauważalnie mniejsze, niż lewe – nieużywane mięśnie zanikały. Powoli wdrażałem się do chodzenia, wykonując ćwiczenia z obciążeniem 20-30 kg, zamiast standardowych 120-150. Fizjo kazał kupić usztywniającą opaskę uciskową, twierdząc, że pomoże. Nie byłem przekonany, ale kupiłem i stał się cud: co prawda noga była sztywna, ale dało się chodzić prawie normalnie. Nosiłem opaskę przez pół roku. Odzyskałem pełną sprawność, pominąwszy to, że jeśli ktoś mnie kopnie w kolano, uderzę się w niewłaściwy sposób, potknę – potrzebna będzie operacja. Kickboxing i rugby mogę tylko oglądać. Nakazano mi też intensywnie ćwiczyć nogi na siłowni. Przez pewien czas każdy mężczyzna, z którym się umawiałem obsypywał mnie komplementami – „ale masz wielkie uda”, a ponieważ w modzie były obcisłe rurki, mogłem chodzić wyłącznie w bojówkach. W 2016 nie pamiętam, kiedy ostatnio bolało. Ale to był pierwszy raz, gdy zrozumiałem: ciało się psuje i czasami nie da się go naprawić.
Kiedy dzięki lekom osiągnąłem wagę 103 kg (przed lekami, w 2011 ważyłem 72 kg, w ciągu pierwszych sześciu miesięcy leczenia przybyło 16), codziennie bolały mnie kolana. Kiedy odstawiłem lit, w ciągu 10 dni zrzuciłem 7 kg, oczywiście samej wody, którą lek utrzymywał w organizmie. Od tego czasu kolana się uspokoiły, ale cały czas pamiętam, że nieważne, co się będzie działo, nie wolno mi przekroczyć 100 kg, bo będzie bolało – dosłownie. Próbuję schudnąć, dla zdrowia i spodni w rozmiarze 31 elegancko ułożonych na kupkę w garderobie. Idzie bardzo średnio, bo seroquel również nie jest lekiem, który pomaga w chudnięciu. Depakina uszkodziła mi wątrobę. Lit pracował nad zepsuciem mi tarczycy, ale podobno mu się nie udało. Ostatnio coraz częściej łapię się na rozmowach, które kiedyś kojarzyłem ze starszymi paniami, na ogół w pociągu lub poczekalni lekarza. Co cię boli? A to, tamto. O, a mnie owamto. Byłem u lekarza z tym, a ty? A ja z tamtym i owamtym. Niesamowite, a jak twój poziom witaminy D? A ciągle obniżony, niestety. I tak dalej. Zaczynam zazdrościć ludziom, którzy nie są na nic chorzy, w tym samemu sobie 10 lat temu. Ciało było wtedy przedmiotem, który mogłem kształtować dowolnie i wyczyniać z nim dowolne hocki. Strzeliło mi do głowy, żeby się wyrzeźbić jak model, udało się, ale cierpiałem okrutnie, jedząc piersi z kurczaka na parze, tuńczyka w sosie własnym, brokuły i brązowy ryż. Teraz właściwie nieważne, co jem, niczego nie zmienia. To znaczy nabrałem nieco tkanki mięśniowej, wracając na siłownię i do kuźni po czteromiesięcznej przerwie, ale ciągle nie wyglądam tak, jak kiedyś mogłem bez większych problemów. Każda zmiana leków zamienia mnie w coś a la odkurzacz do cukru, co też zupełnie nie pomaga.
Wadę wzroku mam od 10 roku życia. Grube, ogromne okulary zamieniłem na soczewki kontaktowe. Od jakiegoś czasu mam problemy np. z używaniem komputera – obiekty znajdujące się blisko są rozmyte, na dłuższą odległość widzę dobrze. W rodzinie miałem jaskrę. Wybieram się do okulisty. Na oczy wpłynął mi również lit, który na początku obwiniałem za rozmycie (jest taki efekt uboczny), jednak nie biorę go od trzech miesięcy i ciągle źle widzę. Co ciekawe, w starych, pięcioletnich okularach widzę lepiej, niż w soczewkach. Podobno około czterdziestki krótkowzroczność zaczyna się cofać. Niespecjalnie sprawia mi przyjemność myśl, iż jestem człowiekiem około czterdziestki.
W październiku uszkodziłem sobie plecy. Pierwszy lekarz stwierdził naderwanie mięśnia i dał mi proszki przeciwbólowe na bazie morfiny. Działały, tyle, że powoli musiałem zwiększać dawkę, bo organizm przywykał. Odstawienie skończyło się tygodniem z objawami grypy, plecy się nie naprawiły. Polski fizjo przełamywał mnie na boki i pomagało na jakąś godzinę, a potem ból był silniejszy. Ortopeda w Amsterdamie również stwierdził naderwanie mięśnia i wysłał mnie do wybitnego specjalisty do spraw urazów sportowych. Specjalista powiedział mi, że mam uszkodzony kręgosłup i lewa strona miednicy nie porusza się, jak powinna. Oplótł mnie ramionami, szarpnął, usłyszałem trzask, fala białego bólu przetoczyła mi się przed oczami. Kiedy zszedłem z leżanki, mogłem się schylać. Po czterech wizytach pozostał mi ból… w środku. Przy samym kręgosłupie. Ból trwa nadal, chociaż o wiele słabszy – mimo jogi, masaży i różnych innych czynności. Co jakiś czas pojawia mi się również ból pleców na poziomie serca, prawdopodobnie nerwowy.
Zacząłem siwieć. Zdaję sobie sprawę, że ludzie się starzeją, ale to miało się przydarzać innym, a nie mnie. Na razie siwieję głównie po bokach, które mam wygolone, ale powoli zaczynam zauważać… jaśniejsze włosy również na swoim długowłosym irokezie. Te z wąsa i brody wyrywam. Niedługo nadejdzie czas, kiedy będę musiał przestać, bo połowy sobie nie wyrwę. Siwienie jest procesem jednostronnym, a nie mam ochoty na farbowanie.
Przydarzyło mi się coś, co Hugh Grant opisał następująco: golił się, pochylił się do umywalki, żeby spłukać pianę, on się podniósł, a twarz została. Część obwisłych fragmentów zakrywa broda. Części nie.
Mam trzy nowe dziurki w zębach, orzekł dentysta. I tak dobrze, bo przez 10 lat nie miałem żadnych, a przez ostatnie dwa nie było mnie stać na dentystę. Teraz mnie stać i zapłacę za to drogo (dosłownie). Zęby jak na razie nie odrastają. I tak jest dobrze, bo są w zasadzie białe, no dobrze, kremowe, w 2016 nie wyrywa się już każdego zęba z dziurką, wszystkie oprócz jednego mam swoje. $ucce$$!
Nie sypiam za dobrze. Kiedyś zasypianie polegało na tym, że waliłem się do łóżka i pstryk, spałem. Teraz z lekarką próbujemy różnych możliwości, a to seroquel, a to diazepam, a to zopiklon. Każda z nich działa przez dzień lub dwa, a potem przestaje. Z uwagi na dwubiegunówkę muszę spać, nie ma opcji, żebym zarwał noc, jedną to jeszcze, trzy skończą się hospitalizacją (wiem z doświadczenia). Jeszcze trudniej jest wstawać, pamiętam czasy, gdy wyskakiwałem z łóżka w chwili, gdy dzwonił budzik, dzisiaj budzę się o ósmej piętnaście… i dwadzieścia pięć… i trzydzieści pięć… i czterdzieści pięć… Nie pamiętam, kiedy się ostatnio wybrałem na imprezę jakiegokolwiek rodzaju.
Zauważam z bólem (dosłownie…), że zmiany są jednokierunkowe. To znaczy oczy chwilowo jakby podążają w przeciwnym kierunku, ale nie wiem, czy to na pewno dobrze. Starość nie radość, a będzie wyłącznie coraz gorzej. Czas umierać?
Zdjęcie: rok 2004