Pewnego dnia (nie ostatnio, ostatnio czekamy na zoloft) po jakichś 12 godzinach pisania przerywanego posiłkami i wizytami w wucecie odnotowałem, że Jos coś do mnie mówi. Wzniosłem nieprzytomne oczy znad infekcji Sigurda i poprosiłem, by Jos powtórzył.
– Powinieneś czasem odpocząć – rzekł zatroskany małżonek. – Zrobić coś dla siebie.
Przyjrzałem mu się nieco dziwnie. – Właśnie robię coś dla siebie – wskazałem. Zaniechał uwag i słusznie, bo jego sposób na wypoczynek polega na pracy nad innym haftem niż poprzednio. Kiedy czegoś nie tworzy, ogląda na YouTube filmy z serii „jak to się robi”, potem przechodzi do Tumblra, gdzie ma trochę pornografii (owszem), trochę sztuki, trochę architektury, dużo inspiracji, a na koniec siada do czytania i pochłania książki w zadziwiających ilościach. Mało znam osób, które czytają więcej niż ja, Jos jest jedną z nich. Kupujemy mu omnibusy fantasy, w tej chwili czyta 12 tomów Dresden Files. Wystarczy mu na tydzień, może dwa – jeśli w pracy będzie zajęty.
Piszę fikcję historyczną i urban fantasy, bo mam dosyć świata w roku 2018, miejsca, w którym mieszkam, wiadomości w prasie – nawet jeśli nie zaglądam, Twitter zawiadamia mnie o wszystkim. (Przyznam, że aktualnie śledzę historię Omarosy, jest to świetna zabawa, jeśli jej „taśmy” w końcu obalą Trumpa, będę zachwycony. Załóżmy, że to się nazywa odpoczynkiem.) Kiedy mogę piszę, kiedy nie mogę – nie piszę, ale leżenie plackiem i czekanie na noc, kiedy będę mógł pójść spać jest zadziwiająco męczące. Najlepiej pisze mi się po północy, kiedy leżę już w łóżku i czekam na miłościwy sen. Wtedy rozwiązują mi się supły w wątkach, pojawiają świetne dialogi i tak dalej. To się nazywa, że wypoczywam…
*
Książki były moją ucieczką od rzeczywistości od kiedy pamiętam. Czytać nauczyłem się sam, miałem wtedy cztery lata, Babcia wykorzystywała mnie celem zrobienia zakupów. Zbity, rozjuszony tłum pragnący karkówki rzucał się w moim kierunku, podtykając gazety, książki, cokolwiek przy sobie mieli. Babcia robiła zakupy, przez nikogo nie niepokojona, musiała tylko zwrócić na siebie uwagę rozproszonej mną ekspedientki. Potem zabierała mnie i oddalała się w kierunku domu, a tłum wracał do „pani tu nie stała!”. Tak głosi rodzinna legenda, bardzo mi się ona podoba i nie planuję jej falsyfikować.
Kiedy w szkole podstawowej dręczyli mnie różni tacy, wyrobiłem rodzinie trzy karty biblioteczne, każdą na sześć książek. Wypożyczałem trzy dla Mamy, 15 dla siebie, tydzień później odnosiłem i brałem kolejne. Cortazara poznałem dlatego, że czytałem literaturę iberoamerykańską alfabetycznie, było mi prawie wszystko jedno, pochłaniałem słowo pisane, bo nie było tam niczego o mojej szkole. Jak się zapewne domyślacie, dzięki temu byłem duszą towarzystwa i miałem tysiące przyjaciół. Ten stan rzeczy potrwał jakoś tak do… bo ja wiem? 2003, powiedzmy. To wtedy odnotowałem, że używanie internetu zmniejsza drastycznie ilość czasu, jaki jestem gotów poświęcić jednej rzeczy. Podczas oglądania filmu robiłem pauzy celem sprawdzenia, kto gra tę rolę, w czym jeszcze ta aktorka wystąpiła, a w ogóle na ścianie jest piękny obraz i chciałbym reprodukcję, Almodovar ma cudnie piękne kolory i oświetlenie, ciekawe, czy są o tym jakieś arty– hej, oglądam film… Media wizualne w końcu przegrały, w tej chwili oglądam głównie Wikingów gdyż albowiem duh, czekam na drugi sezon Amerykańskich Bogów, na resztę Gry o Tron.
Do czytania wróciłem porządnie jakieś dwa lata temu, kiedy ból przykuł mnie do fotela. Najpierw spożywałem jedną książkę dziennie. Potem zacząłem sam pisać. Kiedy człowiek ma do wyboru dosłownie dwa miejsca do siedzenia, jedno przed telewizorem, drugie przed ogniem w mancave, ilość dostępnych czynności staje się nader ograniczona. Po wycięciu w pień konta FB z 400 znajomymi, potem – znów – drugiego z setką, znalazłem sposób na używanie Bunia. Mój profil jest ogólnie dostępny. Wrzucam na niego newsy o Islandii, czasami zabawne kotki. Moich zdjęć jest na nim może trzy. Nie umieszczam tam żadnych wrażliwych danych osobowych. Wtyczka FB Purity wycina mi wszystkie reklamy oraz znienawidzoną przeze mnie sekcję „osoby, które być może znasz”. Być może znam, owszem. Co nie znaczy, że chcę te osoby oglądać, a jeszcze bardziej dodawać do znajomych. Na przykład moją eks-szefową. Albo po prostu eksa. Przy czym nie wiem, skąd FB wie, że ja te osoby znam, ale FB ogólnie wie bardzo dużo rzeczy.
Więcej czasu spędzam na Twitterze. Okazuje się, że po przefiltrowaniu słów kluczowych i poblokowaniu realów donaldów trumpów jest to bardzo miłe miejsce. Mój Twitter jest aktualnie głównie literacki, z niewielką dosypką ludzi naprawdę mi znanych oraz muzyków. Nie uprawiam tego, co mnóstwo ludzi dodających mnie sobie do znajomych po to, żeby po paru dniach wyciąć z powrotem. Czasami profil nowej zainteresowanej mną osoby wzbudza we mnie pusty chichocik, zwłaszcza, gdy biografia informuje o tym, że pisarka tworzy chrześcijańską fikcję, a pierwsze posty to pochwały dla reala donalda trumpa. To, że osoba wytnie mnie bardzo prędko jest nie tyle zrozumiałe, co pewne. Owszem, żyję w banieczce, jest mi w niej dobrze. Kiedy banieczka zacznie podejrzanie chrobotać (załóżmy, że banieczki przed pęknięciem chroboczą, okej?) oddalam się od Twittera i wracam po jakimś czasie. W tym czasie kończę pierwszą książkę, druga wysłana do beta czytelników, dłubię początki trzeciej.
To wszystko tłumaczy mi gwałtowny wzrost popularności trzech gatunków literackich: fantasy, romansów i książek o tym, jak przeciwdziałać panice i stanom lękowym. Do fantasy można uciec, znaleźć się w innym świecie i innych czasach. Romansów osobiście nie czytam, ale również je rozumiem – zwłaszcza, że znam mnóstwo nieudanych związków i małżeństw. W romansach zawsze się udaje. A książki o stanach lękowych? Bosz, gdyby któraś działała, sam bym kupił i przeczytał pięć razy. Jak widać, nie tylko ja mam dosyć aktualnego stanu świata i nie, nie będę wrzucać przykładów. Sami je znacie.
Moja depresja waha się od „leżę i patrzę w ścianę” do „siedzę i piszę”. Są takie okresy, kiedy jest dobrze, ale na razie trwają krótko. Wczoraj miałem dzień, kiedy było mi dobrze od rana do nocy. Napisałem 4000 słów w pierwszym drafcie trzeciej książki, zredagowałem ostatnie rozdziały pierwszej. Druga czeka na feedback. (Jeśli należysz do moich beta-czytelników, raz jeszcze proszę o nietraktowanie mnie jak przyjaciela, któremu trzeba kadzić. Pierwszy zestaw odpowiedzi na pytania przyniósł mi mnóstwo ważnej wiedzy, na koniec pisząca sto razy przeprosiła, że nie wszystko jej się podobało. Poprosiłem, żeby nie przepraszała, najpewniej poproszę ją o usługę jeszcze raz – wytknęła mi rzeczy, które dla mnie były super oczywiste. Dlatego właśnie niezbędni są beta-czytelnicy.)
W wolnych chwilach cały czas prowadzę research dotyczący publikowania moich książek i jak na razie wygląda na to, że będzie self-publishing. Zdawało mi się naiwnie, że tradycyjne wydawnictwa oferują pomoc z marketingiem. Oferują. Tej jednej książce w sezonie, która wydaje się obiecywać najwyższą sprzedaż. Poza tym, jak przeczytałem i dostałem potwierdzenie wydawnictwo zajmuje się redakcją (to miłe), projektowaniem okładki i składem (sam to umiem zrobić)… i tyle. Być może wydawnictwo wyśle kopie do recenzji profesjonalnym recenzentom, a być może nie. To ostatnie mnie zszokowało. Mam się przebijać przez agentów, potem przez redaktorów, licząc tylko na to, że dostanę zaliczkę dla nowego autora (od 3000 do 6000 dolarów podzielonych na trzy części, potem opodatkowanych, a potem uszczuplonych o 15% dla agenta)? #samaniewiem, ale wiem jedno – autor nie ma wpływu na okładkę, wydawnictwo może upiększyć dzieło np. portretem pani ubranej w prawie nic, nawet jeśli takowa osoba w książce w ogóle się nie pojawia. W połączeniu z informacją, że marketing mam sobie robić sam, za kopie wysłane recenzentom zapłacić (tzn. odliczyć od późniejszych ewentualnych zysków), a najpierw spędzić np. rok na poszukiwaniu agenta gwałtownie tracę zainteresowanie. Co nie zmienia tego, że mam nadzieję znaleźć polskie wydawnictwo chętne do przetłumaczenia i wydania mojej książki – gdy już będzie gotowa. Zastrzegam też prawo do zmiany zdania.
O, tym się zajmuję. Uaktualniam co tydzień bloga na www.bjornlarssen.com, udzielam się na twitterze pod @bjornlarssen, czasami na Buniu www.facebook.com/bjornlarssenwriter. Rozważam jakąś wersję crowdfundingu, bo redakcja kosztuje, a nie podpiszę się pod książką zawierającą błędy gramatyczne. Ortograficznych teoretycznie nie popełniam, ale czasami czytając po raz setny odkrywam, że napisałem np. „Gunnar wall outside”, co miało oczywiście oznaczać „went”, ale mózgowi z nieznanego powodu włączył się autocorrect. Moja amerykańska redaktorka nauczyła mnie niesamowitej ilości rzeczy – jakbym otrzymał w prezencie darmowy kurs pisania, na dodatek prywatny. Próbuję się uczyć islandzkiego, ale zoloft w tej chwili mi to uniemożliwia. Unikam polityki. Używam opcji „zablokuj” lub „wycisz”, dzięki której nie muszę oglądać postów osób, które zajmują się wyłącznie autopromocją lub trumpopromocją, nawet negatywną.
Ciągle nie mieszkam tam, gdzie bym chciał (czyli gdziekolwiek jest cicho i zielono). Ale w swojej wyobraźni mieszkam w Islandii. Połowę mojego prywatnego Buka zajmują zdjęcia natury. W telewizji oglądam w tle np. to. Po raz kolejny przeczytałem „Ognisty miecz” Adrienne Martine-Barnes i odkryłem, dlaczego druga część – „The Crystal Sword” mi nie wchodzi. Tłumacz na polski był fanem Chmielewskiej, co potwierdziło ostatecznie użycie frazy „wyglądałam jak nieboszczka, w dodatku nieboszczka pochowana luzem, by ziemia miała do niej swobodny dostęp”. Wersja angielska jest tego typu poczucia humoru pozbawiona, a w Polsce ukazała się tylko część pierwsza. Jak z Pratchettem, akurat to wolę czytać po polsku. Wróciła mi zdolność skupienia się na książce tak długo, aż ją skończę. Depresja, cóż, przybywa, bo w dwubiegunówce jest chemiczna i samo to, że odcinam się od triggerów nie pomaga aż tak bardzo. Potem depresja się oddala, a ja wracam do poprzednich zajęć. (Na marginesie: spędzenie całego dnia na czekaniu, aż nadejdzie noc i będę mógł iść spać jest wycieńczające, wieczorem jestem tak przerażająco zmęczony, jakbym od rana kopał doły w zmarzniętej ziemi.) Cieszę się, że za oknem ciężkie chmury i 20 stopni, czego życzę tym z moich czytelników (oraz Mamie), którzy nie tylko się już ugotowali, ale zgoła upiekli z chrupiącą skórką. „Polewajcie! Polewajcie!”, jak wołał Mirmiłek.
Jeśli macie nadzieję na komentarze polityczne, przez jakiś czas ich nie będzie. Zapewne pojawią się kolejne notki gościnne na różne tematy. Tytuł bloga mnie osobiście dotyczy w o wiele mniejszym stopniu, bo miłość, jaką odczuwam wobec Josa jest nudna. Jest mi mianowicie bardzo dobrze i nigdy nie czułem się takim szczęściarzem. Nie bywamy, nie imprezujemy, nie spożywamy, czasami po prostu leżymy obok siebie przytuleni i każdy z nas czyta co innego. Ja daję mu do czytania to, co napisałem. On daje mi różne rzeczy, które zrobił. I tym sposobem jest mi jednocześnie źle (mentalnie) i dobrze (ze wszystkich innych powodów).
Nie takiego życia się spodziewałem – jest to powiedziane delikatnie. Ale nie wyrażam sprzeciwa (znów cytat z Chmielewskiej). Czy mogłoby być lepiej? Och, na pewno. Gorzej? Już sprawdzałem. Wielokrotnie. Nie potrzebuję wyrażać swojej furii na Buniu i Twitterze, naprawdę robi to wystarczająco wiele osób. Moim jedynym celem jest w tej chwili zapewnienie sobie maksymalnego komfortu duchowego, jaki jest możliwy w moim stanie. Udaje się. Owszem, mam wielki przywilej, chociażby finansowy. Korzystam z niego bez odrobiny wstydu. Gdy w 2012 otrzymywałem decyzję o rencie inwalidzkiej, poryczałem się w tutejszym ZUSie, bo nie chciałem być tą pijawką, co wysysa, a pan z UWV (to tutejszy ZUS) pocieszał mnie i przypominał, że przecież po to płaciłem podatki. Sześć lat później, wiedząc to, co wiem o własnym stanie zdrowia nie mam żadnych skrupułów. Aktualnie czekam na decyzję, ponieważ poprosiłem o zmianę kategorii renty. Jest to jedyna rzecz, która mnie poważnie niepokoi. Zrobiłem swoje, teraz UWV zadecyduje, dopóki nie otrzymam decyzji, od której mógłbym się ewentualnie odwoływać moim problemem jest wyłącznie brak cierpliwości.
Jest dobrze, nawet gdy jest niedobrze.
Zdjęcie: wodospady i ja. Istnienie wodospadów mnie uszczęśliwia. Istnienie polityków wprost przeciwnie. Skupiam się na tym pierwszym i planuję wycieczkę w okolice Akureyri (zaraz po wygranej na loterii). Tam też jest dużo rzeczy, których jeszcze nie widziałem.