Zgodnie z prośbą Moreni z wczorajszego komentarza.
Praca nad pierwszą książką CHYBA zbliża się do końca. Aktualny tytuł, który na razie zmienił się pięć razy, to 'Storytellers’. Wziął się z tego, że w rzeczywistości każda osoba opowiadająca historię jakiegoś wydarzenia jest niewiarygodnym narratorem. Bardzo mało rzeczy jest 100% faktami, którym nie można zaprzeczyć. Gdy przychodzimy do domu, a na podłodze leży stłuczona szklanka wiemy na pewno, że szklanka jest stłuczona. Jest to oczywisty fakt i nikt nam nie wmówi, że białe jest białe i tak dalej. Ale co, jeśli w domu nie było nikogo? Co jeśli był, ale się wypiera? Jeśli mamy dwójkę dzieci, z których każde donosi na to drugie, a drugie zaprzecza i oskarża pierwsze? A jeśli w rzeczywistości nastąpiło malutkie lokalne trzęsienie ziemi? (To nie do końca żart, dzisiaj za naszym oknem jeżdżą takie ciężarówy, że budynek się trzęsie.) A szklanka to przecież drobiazg. Co z zemstą, zazdrością, miłością, przemocą, morderstwem w samoobronie alibo nie, dowolnym procesem sądowym? Dużą część 'Storytellers’ stanowi opowieść z przeszłości snuta przez jednego z bohaterów. Ale czy opowieść jest prawdziwa, a jeśli tak – w jakim stopniu? Co miałyby na ten temat do powiedzenia inne występujące w niej osoby? Kto opowiadając o sobie przedstawi siebie jako złego człowieka, a pozostałych jako dobrych? Sięgając po zużyty przykład, czy Hitler byłby uznawany za uosobienie zła gdyby drugą Wojnę Światową wygrali Niemcy?
Pominąwszy to, że znowu żre mnie depresja i chwilowo nie piszę nic mam nadzieję ukończyć prace nad książką, okładką, projektem wnętrza, formatowaniem e-booka i tak dalej jakoś przed końcem roku. Redaktorka wygląda, jakby się ze mną zgadzała. (Tzn. jej e-mail to sugeruje. Samą redaktorkę widziałem na dwóch zdjęciach i raz na Skype. Możliwe, że teraz wygląda na przykład jak uosobienie Nienawiści i Nadkwasoty.) Dlaczego to ja zajmuję się projektowaniem i formatowaniem? Ponieważ zdecydowałem się na self-publishing.
Prowadzę bardzo dużo rodzajów researchu naraz. Między innymi rozgryzam proces publikacji książek w Stanach. Jak pisałem, najpierw trzeba znaleźć agenta, potem agent musi znaleźć redaktorkę w wydawnictwie, potem redaktorka (a często wcześniej agent) domaga się zmian w tekście, a kiedy już całość będzie dopasowana do wymagań wydawnictwa ruszamy dalej. Powstaje projekt okładki, na który autor nie ma wpływu – zgadnijcie, czy mi się to podoba. Otrzymuję zaliczkę, która na dzień dzisiejszy średnio wynosi 2-6 tysięcy dolarów wypłacanych w transzach po 1/3 lub 1/4. Przed podatkiem i przed potrąceniem 15% dla agenta. Sprzedaż książki musi najpierw pokryć zaliczkę. Jeśli egzemplarz zostanie wyceniony np. na 20 dolarów, autor otrzyma z tego między $1.50, a $3. (Przed podatkiem.) Po tym, jak wydawnictwu zwróci się zaliczka oraz wszystkie inne poniesione koszta. Większość osób publikujących drogą tradycyjną nigdy nie widzi ani grosza ponad to, co dostali na początku. Podzielcie sobie sześć tysięcy dolarów przez, powiedzmy, 24 miesiące pracy…
Moja chęć publikowania tradycyjną drogą nie brała się z potrzeby bycia docenionym (nie posiadam takiej potrzeby), oglądania swojej książki w księgarniach (szczerze mówiąc, ostatni raz byłem w księgarni dwa lata temu i tylko dlatego, że czekałem na osobę, która się spóźniała), zaliczki, etc. Głównie zależało mi na pomocy w marketingu. Jak się okazało po przeprowadzeniu wywiadów ze znajomymi autorami wydawnictwa mają zwyczaj wybierać 1-2 książki, w które ładują pieniądze, a pozostali autorzy – szczególnie debiutanci – mają sobie radzić sami. W Stanach istnieje coś takiego, jak book tour, czyli trasa promocyjna. Wydawnictwo takową zorganizuje, ale koszta musi zapłacić autor. W trasę po Stanach się nie wybieram. Ciągle się łamałem, ale ostatnią kroplą był dla mnie hashtag na Twitterze – #ShareYourRejections. Większość osób chwaliła się sukcesami, obłudnie najpierw wspominając o tym, jak to długo im się nie udawało, czyli wychodziło raczej #ShareYourSuccesses. Czytało się ciekawie, dopóki nie dotarłem do wpisu pani, która szukała agenta DZIEWIĘĆ lat, potem agent szukał redaktora CZTERY lata. Książka ukaże się w roku 2019. Posiadam trochę cierpliwości, ale nie aż tyle, by czekać czternaście lat.
W kierunku tradycyjnego wydawnictwa pchały mnie jeszcze nieco snobistyczne artykuły o tym, że gatekeepers – czyli, brutalnie mówiąc, goryle – pilnują zachowania wysokiego poziomu wydawnictw i odrzucanie tekstów bierze się wyłącznie z troski o dobro czytelników. Przeszło mi, gdy przypomniano mi o bestsellerach Snooki z Jersey Shore, selfikach Kim Kardashian zebranych w elegancki album, „50 odcieni Greya”… Znajoma blogerka powiedziała mi kiedyś, że wydawnictwo kusiło ją tym, że znajdzie się w towarzystwie Czesława Miłosza. Wydawnictwo przypadkiem pominęło wszystkie inne mniej intelektualne persony w których towarzystwie by się znalazła.
Kolejny powód jest, brutalnie mówiąc, natury finansowej. Sprzedaż przez e-sklepy (Amazon, ale nie tylko) daje mi od 60% do 70% ceny książki (przed podatkiem, ale jednak). Wydawnictwo daje 7.5-15%. Owszem, wydawnictwo zajmuje się drukiem, a jak mi powiedziała znajoma autorka „BYĆ MOŻE wyślą egzemplarze recenzentom, zależy, jak zajęty będzie dział marketingu”. Ale to, że drukiem zajmuje się wydawnictwo zmienia niewiele z uwagi na istnienie print-on-demand, czyli druku na żądanie. Jeśli jutro kupicie „Dwubiegunówkę dla początkujących” w postaci papierowej, nie będzie mnie to kosztować ani grosza, bo drukiem i wysyłką zajmuje się Lulu. Redakcję mam, okładkę i umiejętności przygotowania do druku posiadam, co ograniczy mi wydatki. Research, pomijam tu podróż do Islandii, kosztował dużo, bo książki zawierające ważne informacje trzeba skądś wziąć. Po ukończeniu redakcji wyślę tekst komu innemu celem ostatecznego sprawdzenia na okoliczność literówek, bo nie tylko ja po prawie dwóch latach pracy nie widzę niektórych rzeczy, redaktorka tak samo. Rozważam jakąś formę Kickstartera lub podobnej instytucji, ale raczej zaczekam z tym na drugą książkę. W tej chwili zachęcałbym do kupowania kota w worku.
Wydanie 'Storytellers’ planuję na wiosnę 2019. W sumie od rozpoczęcia prac minie trochę mniej niż dwa i pół roku. W międzyczasie, żeby nie oszaleć, zacząłem pisać 'God of Fire’ (tytuł roboczy, pierwszy, więc zmieni się co najmniej cztery razy) i wysłałem beta-czytelnikom. Na tym etapie książka jest co najwyżej półproduktem, zbieram informacje o tym, co trzeba poprawić najbardziej. Zanim będzie gotowa do czytania minie co najmniej kolejny rok, być może dłużej, bo 'Storytellers’ będę musiał promować, a ilość researchu jaka jest potrzebna do 'God of Fire’ nieomal mnie przerasta. (Wiem, że są ludzie publikujący trzy książki rocznie. Nie wiem, jak to robią, tzn. w zasadzie wiem, wystarczy pominąć research, beta-czytelników i pracę z redaktorką, ale ja tak nie umiem i już.) Feedback od beta-czytelników zadecyduje w bardzo dużym stopniu o ostatecznym kształcie książki, a być może w ogóle spowoduje, że ją porzucę i zajmę się czymś innym.
Teraz coś, o co pytano mnie wielokrotnie, czyli wersja polska 'Storytellers’. Szczerze mówiąc – #samaniewiem. Jeśli zgłosi się do mnie polskie wydawnictwo chętne do tłumaczenia i wydania (może nawet jakiegoś marketingu…), najpewniej się zgodzę. Self-publishingu po polsku nie planuję, bo to zwyczajnie za dużo pracy w przeliczeniu na efekty. Nie nadaję się do tłumaczenia własnego tekstu chociażby dlatego, że moja polszczyzna nie jest taka, jak dwanaście lat temu. Ale nad wersją polską będę myśleć (trochę) po zakończeniu pisania angielskiej.
Dla osób, które nie śledzą mojej drogi pisarskiej – 'Storytellers’ to powieść historyczna z elementami fantasy i thrillera, osadzona między 1885 a 1920 w Islandii. Więcej na ten temat napiszę, gdy ją ukończę – przez pierwsze 18 miesięcy miałem gotowe zakończenie, ale na początku lipca wpadło mi do głowy inne i nie chce wypaść, kto wie, co jeszcze zmienię. Oby niewiele, bo będę tę książkę pisać przez czternaście lat, jak wspomniana pani…
Zdjęcie: autor prowadzący research do drugiej książki. Jeśli ktoś ją czyta i zastanawia się, co to jest Heiðmörk, powyżej malutki kawałeczek.