Książki o chorobie dwubiegunowej

Kiedyś, dawno temu, na samym początku życia z bipolarem nabyłem (jak to osoba w hipomanii) wszystkie dostępne w Amazonie książki na ten temat, po czym je wchłonąłem. Następnie zaś zrecenzowałem jednozdaniowo na blogu i tak sprawę zostawiłem.

W języku polskim, o ile mi wiadomo, funkcjonują dwie publikacje: „Na huśtawce emocji” (oryg. „Manic”) Terri Cheney oraz „Zaburzenia afektywne dwubiegunowe: podręcznik pacjenta: jak opanować wahania nastroju?” Moniki Ramirez Basco. Tej drugiej nie znam, może dlatego, że nie czytam po hiszpańsku, choć kiedyś mówiłem tym językiem płynnie. Oprócz tego są jeszcze dwie książki dla lekarzy oraz „Listy do Lekarza/Listy do Pacjenta. Depresja i Choroba dwubiegunowa” pod redakcją Łukasza Święcickiego. Tak przynajmniej sugeruje portal LubimyCzytac.pl.

W języku angielskim dostępna jest o wiele większa ilość książek o dwubiegunówce. Podstawą jest „An Unquiet Mind” Kay Jamison Redfield — książka chyba najlepiej znana, po części dlatego, że Redfield jest profesorą psychiatrii i współ-dyrektorką centrum zaburzeń nastroju w szpitalu John Hopkins. Redfield ogląda problem poniekąd z obu stron — jako pacjentka i jako lekarka. Przyznaje się do tego, że zdarzało jej się odstawiać leki, ponieważ — jak to bipolarom — uznawała, że 1) czuje się doskonale i nic jej nie dolega, lub 2) leki ograniczają ją i to one powodują złe samopoczucie. Malarsko nieomal opisuje swoje manie (Redfield cierpi na ChAD I, podobnie, jak ja, ale moje wizje są zgoła nudziarstwami w porównaniu z tym, co Redfield ogląda, gdy odstawia leki). Książka z jednej strony przeraża — z drugiej jednak daje nadzieję: więc z ChAD można nie tylko żyć, ale kierować oddziałem szpitala, pomagać ludziom, zostać profesorą.

Moja pierwsza lektura „An Unquiet Mind” pozostawiła mnie głównie z myślą „co za szczęście, że ze mną nie jest jeszcze tak źle”. Druga — półtora roku później, gdy już się dowiedziałem, jak źle potrafi być — dała mi raczej zrozumienie, że nie ma dwóch identycznych bipolarów. Nie, nie jest ze mną TAK źle, jest ze mną INACZEJ źle. Nie zostanę raczej profesorem psychiatrii, w dużym stopniu dlatego, że mnie ten kierunek nie ciekawi w wystarczającym stopniu, żeby go studiować. Widzę jednak szanse na zostanie naprawdę niezłym kowalem, choć zajmie to na pewno o wiele więcej czasu, niż bez choroby. 10/10

Drugą ważną dla mnie książką jest „Madness” Maryi Hornbacher. Hornbacher jest zawodową pisarką (choć pisze głównie o sobie). Podobnie jak z „Unquiet Mind”, jej książkę przeczytałem dwa razy. Za pierwszym razem odniosłem niemiłe wrażenie, że Hornbacher upiększa i podkręca swoje przejścia, szczególnie w okresie manii podlewanej alkoholem i posypywanej innymi substancjami. Za drugim razem zrozumiałem, że moja irytacja brała się głównie stąd, że czytając Hornbacher potrafię… odnieść jej przejścia do swoich. Nie, nie jechałem do Meksyku w środku nocy, nie, nie ratowali mnie sanitariusze, gdy niechcący za głęboko zrobiłem sobie sznyty, ale — że tak to delikatnie ujmę — przydarzyły mi się podobne przejścia. Jakiś czas później Hornbacher napisała krótką, zwięzłą i zupełnie inną książkę „Sane” o tym, w jaki sposób odnieść program 12 kroków do połączenia uzależnienia z chorobą umysłową. W „Sane” widzimy kompletnie zmienioną osobę; spokojną, tchnącą (fu, co za słowo…) optymistyczną mądrością. Z tego, co wiem, Hornbacher aktualnie radzi sobie doskonale, uczy kreatywnego pisania na Northwestern University, nominowano ją do Pulitzera. Z tą lekturą świeżo w pamięci zabrałem się z powrotem do „Madness” i ogromnie zaskoczyła mnie zmiana własnego podejścia; potrzebowałem przeczytać, że tak powiem, część drugą, żeby zrozumieć, że część pierwsza wcale nie jest upiększaniem i chwaleniem się przygodami. „Madness” to książka spanikowanego, roztrzęsionego, cóż — szalonego umysłu. „Sane” to książka osoby, która musiała bardzo wiele przejść, żeby zrozumieć, że nie musi tak potwornie cierpieć. 9/10 i 8/10.

Na koniec, żeby szanpaństwa nie zanudzić publikując elaborat zbyt długi, weźmiemy „Manic” Terri Cheney. Podarowałem tę książkę swojej Mamie, która po przeczytaniu określiła ją mianem „trochę przerażającej”. No cóż, „Manic” jest trochę przerażające dla osoby, która nigdy nie doznała (hipo)manii. Cheney doskonale opisuje różnicę między stabilnością, a hipomanią; tę niewidzialną granicę, za którą zaczyna się szaleństwo. A szaleństwo nie musi się zawsze objawiać tak, jak u Hornbacher, podcinaniem sobie żył i piciem whisky na śniadanie; czasami może być odczuciem, że jesteśmy nieśmiertelni i nikt nie jest się nam w stanie oprzeć, a wszystkie nasze pomysły są świetne. Kilka razy już chyba pisałem, że Cheney idealnie uchwyciła ten stan hipomanii, kiedy rzeczywiście nikt nie jest się nam w stanie oprzeć i sprzeciwić naszym pomysłom. Cheney i ja mamy jedno wspólne doświadczenie (chociaż ja nie jestem prawniczką, która pracowała z Michaelem Jacksonem) — stan, który ona określa jako „glittering”, kiedy wystarczy nam wejść do baru, rozejrzeć się, wybrać obiekt… i zwierzyna już jest praktycznie upolowana, czy o tym wie, czy nie. Cheney opisuje też przymusowe zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym i w więzieniu — przeczytałem w międzyczasie wystarczająco dużo książek amerykańskich bipolarów (i jednej schizofreniczki), żeby wiedzieć, że raczej się do USA nie wybiorę, nawet turystycznie. Wiązanie jest fajne, ale nie wtedy, gdy jesteśmy w szpitalnej izolatce. 8/10

Czy jest zainteresowanie częścią drugą z kolejnymi recenzjami? 🙂 (Jeśli przypadkiem czyta to wydawca książek o zbliżonej tematyce, przyjmuję egzemplarze do recenzji.)

PS. Żeby było transparentnie: linki do anglojęzycznych książek są typu Amazon Associate, co oznacza, że jeśli ktoś kupi książkę za pomocą mojego linka, otrzymam z tego prowizję. Tak więc zachęcam do używania linków 🙂

Zdjęcie: Ashley Lynne via Pinterest