Właśnie zmusiłem się do przeczytania komentarzy pod wywiadem z Małgorzatą Halber. Tak, komentarzy właśnie, chociaż wywiad oczywiście też przeczytałem. Najpodlejszy jest ten ostatni: „Laska zluzuj i łyknij sobie ,na trzeżwiaka twoje oczęta smutne są do samego dna.”.
Przeczytałem też książkę pani Halber (nie da się kupić eBooka w Polsce, ale z nieznanego mi powodu da się na holenderskim bol.com i na Kobo). Nie jest to lektura łatwa i przyjemna. Krystyna, bohaterka książki, nie wygląda tak, jak sobie wyobrażamy alkoholika — pracuje w telewizji, nie ma wielkiego czerwonego nosa, nie trzęsą się jej ręce. Gdy zaczyna rozumieć, że nie może już pić, spotyka kumpla, który ma dla niej rozwiązanie idealne: jointy! Ale w międzyczasie jest sangria, jest piwo Volt, jest szampan, jest potrzeba najebania się, bo gdy się najebiemy, to „jest tak dobrze, jestem taka kolorowa. I ładna. I mądra. I te osoby, z którymi siedzę, tak ładnie mnie słuchają. Nareszcie, czuję się doskonale, więc chcę się czuć jeszcze doskonalej, a przecież doskonalej poczuję się, jeśli powtórzę to, co robiłam przed chwilą.”
Komentatorzy pod artykułem złorzeczą, że za dużo tej Halber i jej alkoholizmu, kogo to obchodzi, ile zapłaciła za promocję i za wywiady w Fochu. Czytając tę książkę wcale nie odnoszę wrażenia, jakoby autorka chciała, żeby przeczytały ją tłumy. To nie jest proza, stawiająca ją w przyjemnym świetle. To nie jest ładny mały alkoholizmik, ot ciupeńka winka wieczorami, lecz pewnego dnia nawiedza nas Dżizas i rozumiemy, że dzięki temu doświadczeniu już nigdy, a potem wygrywamy na loterii i budujemy dom marzeń. Halber pisze o swoich terapiach, tych udanych i tych nie; o tym, jak bała się pójść na miting AA, gdzie „jest dużo osób w beżowych płaszczach typu prochowiec i w swetrach i lamperia, i mówią łagodnym głosem, a ja nie chcę kurwa mówić łagodnym głosem, ja chcę słuchać Stoogesów”.
Alkoholizm nie jest ładny. Alkoholizm to łgarstwa, urwany film, wymiociny, brak pieniędzy na koncie, bo mając do wyboru chleb albo dwa piwa kupiliśmy te piwa. To rozmowy z ludźmi, do których nie zbliżylibysmy się na trzeźwo, ale kupili nam piwo, albo dwa, więc słuchamy: „Czasem byli otyłą nastolatką z Brwinowa, którą przekonywałam, że kariera w telewizji jest przed nią, bo ma osobowość”. Krystyna nie oszczędza samej siebie, nawet, gdy popada w hipsteryzmy (ale do jej osobowości hipsteryzmy doskonale pasują). Książka Halber nie jest Spowiedzią Alkoholiczki; jest raczej opowieścią o tym, jak łatwo wpaść w pułapkę uczucia, że brzydka grubaska, którą jesteśmy nadal w środku mimo, że mamy teraz 175 cm wzrostu, 50 kg wagi i trzy osoby robią nam makijaż na wizję ciągle tam w środku jest. I nie znika, dopóki nie wypijemy, nie przyćpamy, nie zajaramy.
Jeszcze jeden cytat: „Raczej bawiłam się w klubach Regeneracja i CDQ, a dopijałam dopiero potem w domu, że to wszystko sprawiało wrażenie prawidłowej hedonki a la XXI wiek i dlatego kiedy siedzę na grupie w ośrodku z Jerzym i Antonim lat sześćdziesiąt i szedłem po pół litra wódki, to jest mi ciężko głupio, bo oni mówią „no i w pracy mam stres, i z żoną się pokłóciłem”, a ja chciałabym powiedzieć, że jest koncert w Aurorze i boję się tam pójść, bo przecież to jest niebezpieczne.” Najchętniej zacytowałbym całą książkę, ale to trochę głupio, poza tym wydawnictwo niechybnie wytoczyłoby mi proces. Alkoholizmy są różne. Czasami to dwa piwka po pracy z kolegami (a pracujemy pięć dni w tygodniu), a w weekend winko z żoną, bo jak to tak bez winka, przecież weekend jest, a w niedzielę trzęsą nam się ręce, bo sklep zamknięty, a do poniedziałku jeszcze tak daleko. Czasami to powrót niby z pracy o godzinie dwudziestej trzeciej, koszula wymazana szminką, żona krzyczy, ja krzyczę głośniej, w końcu z pięści, żeby się wreszcie, kurwa, zamknęła, w łazience małe dziecko drze się wniebogłosy, tak strasznie nie chcąc tego, co się dzieje, tak strasznie próbując JAKOŚ wpłynąć na to, co się dzieje, żeby tatuś nie bił, żeby mamusia nie płakała, w końcu sen, nowy dzień, tatuś przynosi kwiatki, mamusia płacze w kącie, tatuś mówi do dziecka „daj mamuni kwiatuszki i powiedz, że tatuś ją kocha”, dziecko słucha, mamusia łapie kwiatki i pizga nimi o ścianę, dziecko ryczy, przekonane, że to jego wina, a tatuś wychodzi trzaskając drzwiami, bo jak to kurwa na trzeźwo znieść.
Czasami pracujemy w międzynarodowej firmie w Amsterdamie, wysokie zarobki, mało kontaktów poza pracą, 27 narodowości w jednym budynku, w tym uroczy Irlandczyk z niewiarygodnie pojemną wątrobą, Amerykanin ze służbową kartą kredytową, Australijczyk, który już niedługo będzie miał dziecko, ale jeszcze nie ma, więc trzeba korzystać, siedzimy w pubie O’Reilly’s, do jedzenia są orzeszki, ostatni posiłek o 13, a tu Irlandczyk właśnie zamówił piątą kolejkę Guinnessa, wstajemy chwiejnie, dziękujemy za towarzystwo, ale jednak ten piąty to już za wiele, wracamy do domu tramwajem, wysiadamy przy supermarkecie, kupujemy mrożoną pizzę i sześciopak piwa, czekając, aż pizza się wypiecze otwieramy kolejne piwo, kuchenka piska, otwieramy drzwiczki, sięgamy po pizzę pijanymi łapami, a ta cholera spierdala się do góry nogami na podłogę i szafki.
Przeczytajcie książkę Halber. Koniecznie. I trzymajcie kciuki, jako i ja trzymam, żeby po takiej dawce szczerości jeszcze kiedykolwiek dostała jakąś pracę.
Zdjęcie: Albert Zawada, Agencja Gazeta