Ostatnie dni spędziłem głównie na pilnowaniu samego siebie, żeby nie żyć w przyszłości. Mam tendencję do zapominania, że znajduję się w czasie teraźniejszym. Siedząc przy ognisku myślę, że jutro nie będę przy nim siedzieć; robiąc zdjęcia przy wodospadzie melancholijnie wzdycham, że w Amsterdamie nie zobaczę niczego podobnego. Jak mawia Eugenia, jeśli jedną nogą stoję w przeszłości, a drugą w przyszłości, sikam na dzień dzisiejszy. Od jakiegoś czasu powoli uczę się tego unikać. I wiecie co? Jeśli akurat nie czuję się zbyt źle, żeby widzieć światełko w tunelu, to działa. Tak więc tęsknić zacząłem dopiero wtedy, gdy wsiedliśmy do samochodu gospodarza i ruszyliśmy w ostatnią podróż spaghetti.
Rozbestwiony oglądałem Hiszpanię (lotnisko znajdowało się w Gironie) myśląc z pewnym lekceważeniem „phi, też mi góry, dziś rano widziałem lepsze”. Na lotnisko przybyliśmy z drobnym pięciogodzinnym wyprzedzeniem w nadziei, że uda mi się zdobyć siedzenie z miejscem na nogi. Check-in online Transavii informował mnie, że calutki lot jest wyprzedany i nie ma żadnej możliwości relokacji, nawet, jeśli dopłacę (miejsca dla osób niebędących beznogimi azjatyckimi dziećmi kosztują dodatkowe 10 euro). W głowie świtało mi jednak piękne, nierealne marzenie, w którym przybywaliśmy na lotnisko, bez problemów zmienialiśmy miejsca na wygodniejsze i lecieliśmy otoczeni niebywałym komfortem.
Oczywiście okazało się, że Transavia nie posiada agenta w Gironie i mogliśmy sobie czarowne wizje wsadzić w dowolnie wybrany otwór. Nie poddałem się jednak, zajmując czas przeglądaniem niewidzianego od tygodnia internetu (Orange wybrał sobie okres naszego pobytu na uszkodzenie kabla) i spożywaniem różnorakich produktów spożywczych typu „świeżutka kanapka z babuni wykonana organicznie w kuchni Gwyneth Paltrow, po czym zapakowana próżniowo w plastik w marcu 2012”. W zasadzie mogłem zjeść kolację na pokładzie, ale postanowiłem, że NIE wspomogę obrzydliwego przewoźnika ani centem ponad to, co już wydaliśmy. Kolejka zaczęła się ustawiać godzinę przed rozpoczęciem check-inu, mimo, że nie wszyscy pasażerowie wyglądali na Polaków. Gdy stanowisko zostało wreszcie otwarte odstaliśmy swoje, dotarliśmy do brodatego pana (czy mówiłem, że brodacze są najmilszymi ludźmi na świecie?) i bez dopłaty wymieniono nam siedzenia. Dzięki temu piszę te słowa wyciągając stopy w dowolnym kierunku, który wyda mi się atrakcyjny.
Kolejną rzeczą, której nauczono mnie w NA jest układanie „listy wdzięczności”, która niechybnie po polsku nazywa się inaczej, tłumaczę dosłownie „gratitude list”. Kilka tygodni temu nie czułem się wdzięczny za nic z wyjątkiem Josa, ale nawet świeżutki, chrupiący mąż nie dawał mi motywacji, żeby żyć dalej. Dzisiaj, w sobotę o 23:13 w samolocie Transavii, gdy BEZ DOPŁATY siedzę na swoim wygodnym miejscu, ze współczuciem spoglądając na dwumetrowych Holendrów zwiniętych w precelki na zwykłych siedzeniach azjatycko-dziecięco-beznogich dodaję do swojej listy tyle rzeczy, że niektórych zapominam. Dlatego twardo obstaję przy tezie, że warto żyć. Chociażby dlatego, że nigdy nie wiemy, kiedy przydarzy nam się okazja, żeby skakać na falach w Morzu Śródziemnym; patrzeć w ogień i słuchać świerszczy; leżeć na rozpalonej słońcem ławce z kotem zwiniętym na naszym uroczym brzuszku.
(Czy tylko ja mam tak, że jeśli jakaś korporacja mi coś zrobi złego, a potem im się przytrafi strata, to czuję, że karma jest po mojej stronie? Na przykład eksplodujące Note 7 zadośćuczyniły mi za bóle, które przeżyłem z Samsungiem Galaxy 3. Zaoszczędzenie 20 euro na miejscach w Transavii mnie nie zadowala, czekam na informację, że w 2016 zarobili o 1 mld dolarów mniej niż w 2015, to by mi odpowiadało.)
Po czarnym wtorku coś się we mnie zmieniło. Skończyło się proszę, przepraszam, oczywiście, że mogę zaczekać dwa miesiące, wszystko dobrze. Pojawił się z powrotem głód życia – nie egzystencji. Chodzę po mieście w kilcie, bo mogę. Rozjaśniłem włosy, bo mogę. Czytam książki, których jeszcze nie przeczytałem; robię zdjęcia, których jeszcze nie zrobiłem; zamykam oczy i staję w gęstym dymie z ogniska tylko po to, żeby dwa dni później z lubością powąchać koszulę. Depresja jest jak gra w pokera z osobą, która mamrocze pod nosem „mam wszystkie asy”, „ten cienias i tak przegra”, a my ślepo wierzymy i odkładamy karty, nawet w nie nie zaglądając. W czarny wtorek powiedziałem „sprawdzam” i okazało się, że depresja ma trzy ósemki, a ja mam cztery walety. Owszem, mogłoby być lepiej. Ale mimo braku wszystkich asów to ja zebrałem ze stołu wszystkie pieniądze. I żadnych nigdy więcej nie wydam na Transavię.
*
A teraz sprawdzimy, kto doczytał trzecią część notki o Francji do końca.
W związku z bólem pleców, bólem podbrzusza, ciągłym mruganiem, skokami nastroju próbowałem sobie z życia usunąć wszystkie triggery. Zamknąłem konto na Buniu. Przestałem oglądać wiadomości TV (to w zasadzie już wcześniej). Założyliśmy z Niną funpaga z ładnymi i śmiesznymi rzeczami. Zmieniłem sobie feedy w czytniku blogów. Ale w końcu i tak nadszedł ten dzień, co wiecie i musiałem sobie zacząć układać całe życie od nowa.
W momencie, gdy myślicie, że macie wszystko ułożone, znacie samego siebie, swoje wartości, hierarchię ważności i tak dalej, po czym ta wiedza prowadzi Was do ostatniego zakrętu przed cmentarzem nadchodzi czas na radykalne przewartościowanie różnych rzeczy. Kiedy mówię „różnych”, mam na myśli „wszystkich”. Zacząłem testy od zera. Nadal lubię wyglądać dziwnie – realizujemy. Już nie lubię alkoholu – nie realizujemy. Lubię ćwiczyć – ćwiczę więc. Na próbę skorzystałem ze swojego związku otwartego i okazuje się, że jak się dobrze trafi, to jest bardzo fajnie. Będę to robić dalej. Lubię obmyślać podróże, oglądać na zdjęciach zorze polarne, motocykle – w tej chwili na motocykle wolno mi wyłącznie patrzeć, ale to też się zmieni. Wróciłem do czytania o Islandii. No i oczywiście bez zmian w temacie męża, wczoraj obchodziliśmy sześć miesięcy od ślubu – nie znoszę, jak mi się przypomina, że mija czas, ale akurat w tym przypadku jest super.
Ale są też rzeczy, które po prostu na razie odłożę do szafy.
Rozmawiałem ostatnio z bardzo mądrą osobą, którą niniejszym pozdrawiam, jeśli jest wśród kilku, które doczytały do tego punktu. Powiedziała mi, że nie wierzy we łzawe pożegnania, zakończenia, dramatyczne szlochy i opuszczanie kurtyny. Wiecie co? Miała rację. Jest coś takiego, jak jumping the shark. Na moje oko MPO30 dżampnęła szarka co najmniej pół roku temu. Czas na coś nowego. Może nowe będzie lepsze, może gorsze, na pewno będzie inne. Będzie po angielsku, dzięki czemu czeka mnie sława w całym świecie. Jakoś w końcu muszę na ten dom na wsi i kuźnię uzbierać. Szablon zmieni się jeszcze 15 razy, ale to chyba też u mnie normalne i nie muszę uprzedzać.
https://www.facebook.com/rayandthehusby
A Miłość wcale się nie zamyka, ma tylko nadzieję, że kiedy powróci, uda się to lepiej, niż Absolutely Fabulous: The Movie.