Mam za sobą bardzo trudny tydzień pod niemalże każdym względem. Głównie międzyludzkim.
Od poniedziałku rano do środy po południu przeżywałem epizod mieszany. Nazwa „dwubiegunówka” jest myląca, ponieważ sugeruje, że choroba składa się tylko z dołów i górek. Epizod mieszany tymczasem wygląda tak, że wrzucamy depresję i manię do pralki, przez minutę wirujemy, a potem wyciągamy losowe elementy i obrzucamy nimi chorego. W tym przypadku mnie. Mój epizod mieszany składał się głównie z nadmiaru paskudnej energii – coś, jakby podłączono mi mózg do prądu; z uporczywych, obsesyjnych myśli o tym, żeby sobie zrobić krzywdę; z płaczu, wściekłości, bólu istnienia. I właśnie dzięki temu straciłem w ciągu jednego dnia trzy osoby.
Zacznę od tej najmniej ważnej. Kilka miesięcy temu poznałem jednego takiego skórzaka, nazwijmy go M. Najpierw ja pojechałem do Polski, potem on miał nawał pracy, potem poleciałem do Islandii, a kiedy wróciłem on akurat udał się do Kanady, więc osobiście spotkaliśmy się raz. Ale korespondowaliśmy co dnia. Czasami o pierdołach typu „zobacz, jaką śmieszną koszulkę znalazłem w sklepie”, czasami o Życiu i Ludziach. Wysyłałem mu zdjęcia z Islandii, a potem on mi z Kanady. Kontaktowaliśmy się kilka razy dziennie właściwie od dnia spotkania, aż nadszedł poniedziałek. W Toronto, jak wiadomo, panuje inna godzina, niż w Amsterdamie. Tak więc M. trafił bezbłędnie, wysyłając mi wiadomości o tym, że w knajpie, w której imprezuje zamknęli bar i można tylko kupić dragi u dealera, a on jest niedopity i chce chlać dalej. W tym samym czasie znajdowałem się w kuźni, pracując głównie nad tym, żeby sobie nie zrobić krzywdy, a w kuźni jest naprawdę wiele możliwości „przypadkowego” uszkodzenia samego siebie. Napisałem mu grzecznie, że bardzo źle się czuję, nie mogę teraz rozmawiać, odpiszę, jak będzie lepiej. Na to M. przysłał mi wiadomość „baw się dobrze” i do głosu doszła wściekłość. Odpowiedziałem „tak, psychoza jest zajebiście zabawna”. Po minucie napisał „nie o to mi chodziło :-*”. Na tym rozmowa się zakończyła.
Na dobre.
Dopiero w piątek skojarzyłem, że M. kompletnie się przestał odzywać. Wiedziałem, że jakoś w międzyczasie wrócił z Kanady, ale nie wiedziałem, którego dnia. Z czystej, bezmyślnej ciekawości spytałem „czy aż tak Cię wystraszyłem, czy po prostu nie masz czasu?” Odpisał mi: „Wróciłem z wakacji i mam bardzo dużo pracy. Muszę się zajmować firmą, a nie facetami, z którymi uprawiam seks.” W ten sposób dowiedziałem się, że jestem „facetem, z którym uprawia seks”. To, że spotkaliśmy się raz, a rozmawialiśmy co dnia przez kilka miesięcy – najwyraźniej nazywało się „uprawianiem seksu”.
Olać M. Gdyby sytuacja była odwrotna, napisałbym po wytrzeźwieniu „przepraszam, nie wiedziałem, mam nadzieję, że będzie lepiej”, a następnego dnia zagadnąłbym „jak się czujesz?”. Jednak zakładanie, że inni ludzie zachowają się w tych samych sytuacjach tak, jak ja jest świetnym sposobem na zostanie zgryźliwym, nieszczęśliwym człowiekiem, który bez przerwy czuje się ofiarą świata. M. wiedział o mojej chorobie, o tym, że skoki nastroju potrafią być błyskawiczne, że czasami jest dobrze, a dwie godziny później jest już bardzo źle – to jeden z powodów, dla których spotkaliśmy się tylko raz, czasami był zbyt zajęty, czasami ja chory, czasami byliśmy w różnych krajach. Również wiedziałem (wiem nadal) o jego prywatnych problemach, o których rzecz jasna nie będę tu pisać. Cóż, teraz jestem dla niego facetem, z którym uprawiał seks – czas przeszły jest chyba zrozumiały, nie ma takiego sposobu, w jaki mógłby mnie skłonić do kolejnego spotkania.
*
Drugą osobą był niejaki Bambi, o którym parę razy wspominałem. Zna mnie od lat, nie jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, kumplami i tyle. Wie, że czasami nie nadaję się do spotkań. Nie widzieliśmy się w 3D od ponad roku, a odnowienie znajomości miało nastąpić akurat w poniedziałek. Odwołałem spotkanie, przepraszając, że tak późno – nauczyłem się już nie przepraszać za chorobę, ale w tym wypadku napisałem do niego trzy godziny przed umówioną wizytą, a Bambi nie mieszka w Amsterdamie. Nie odezwał się ani słowem do soboty, kiedy postanowiłem skasować profil na Reconie – powiedzmy, że odniosłem tam nie taki rodzaj sukcesu, o jaki mi chodziło. Zauważył i spytał krótko SMSem „profil skasowany?” W wyniku krótkiej konwersacji okazało się, że nie pytał, co u mnie, bo założył, że sam mu powiem, a poza tym w poniedziałek (tzn. dzisiaj) wyjeżdża na długie wakacje. Na które tydzień temu jeszcze nie wyjeżdżał, bo rozważaliśmy obie daty. Oczywiście – zapewnił – odezwie się po powrocie i z pewnością się spotkamy.
Olać Bambiego. Znamy się ileś lat, ale w realu widzieliśmy może kilkanaście razy. Przeżyję bez niego.
*
Prawdziwym ciosem okazał się A. Jakoś tak się złożyło, że epizod mieszany trwał dwa i pół dnia (pozytywną cechą błyskawicznych skoków nastrojów jest to, że nigdy nie trwają długo, negatywną zaś – na ogół nie ma żadnych triggerów, które mógłbym zidentyfikować, po prostu budzę się rano i jest świetnie, beznadziejnie, normalnie lub cokolwiek innego), ale wszyscy trafili w poniedziałek. A., z którym przyjaźniłem się od jakichś ośmiu lat, miał przyjść na lunch. Z kuźni wróciłem pół godziny przed jego przybyciem. Było za późno, żeby odwoływać spotkanie, poza tym uznałem, że znamy się jak łyse konie, kiedy przyjdzie, po prostu Jos wytłumaczy mu sytuację. A. przyszedł, zobaczył, w jakim jestem stanie, przytulił, pogadał z Josem, po czym przypomniał sobie nagle, że ma ważne spotkanie i nie może długo zostać. Po pół godzinie wyszedł, przepraszając i życząc mi polepszenia. W kolejnych dniach wysyłałem mu, jak zwykle, różne wiadomości – od „już mi lepiej, mam nadzieję, że uda nam się nadrobić ten nieudany lunch” do anegdotki tego typu, który rozśmieszy tylko nas dwóch. W piątek zauważyłem coś dziwnego. Otóż Whatsapp pokazuje trzy statusy: wiadomość wysłana na serwer, wiadomość dotarła do odbiorcy, wiadomość została przeczytana. A. bywał online regularnie, w szczególności w momencie, gdy zajrzałem do chata w piątek był dostępny. Ale moich wiadomości nawet nie otworzył, nie mówiąc o odpisywaniu na nie.
Pierwsze dwa uderzenia przetrwałem bezboleśnie. To znaczy – nie powiem, żeby mi sprawiły przyjemność, nie zbyłem ich wzruszeniem ramion i natychmiastowym puszczeniem w niepamięć, bo gdyby tak było, nie pisałbym notki. Trzecie zwaliło mnie na deski. Po gryzieniu się przez jakiś czas zadzwoniłem na telefon stacjonarny, żeby nie widział numeru. Odebrał. Spytałem, nie owijając w bawełnę, czemu mnie ignoruje. Och – rzekł A., wielce zakłopotany – miałem, eee, dużo pracy, poza tym nie miałem czasu sprawdzać wiadomości, a poza tym miałem Ci napisać maila, ale nie napisałem i było mi wstyd, dlatego nie odpisywałem na Whatsappa… Wił się tak przez dwie minuty, po czym powiedział, że nie może rozmawiać, bo mu się bardzo spieszy, ale na pewno się niedługo odezwie. Było to dwa dni temu. Nie znalazł minuty, żeby się odezwać, miał jednak czas, żeby napisać na Buniu „Jaki jest lepszy sposób na rozpoczęcie relaksującego poranka, niż akustyczny cover 'Despacito’ w wykonaniu dwóch przystojniaków?”
Niedzielę spędziłem w stanie nienadającym się do spożycia, tym razem trigger był oczywisty. To, że dwaj mało ważni faceci postanowili, że nie jestem im potrzebny do życia – olać. Ale zachowanie A. przypomniało mi bardzo boleśnie o mojej ciotce, która twierdziła, że nie ma nic przeciwko mojemu homoseksualizmowi i życzyła mi szczęścia i miłości. Dopóki nie przyprowadziłem na kolację Szacownego Eks-Małżonka i wtedy okazało się, że ciotka nie ma nic przeciwko mojemu byciu gejem, dopóki nie musi tego oglądać na własne oczy. Wygląda na to, że A. nie ma nic przeciwko mojej chorobie, dopóki nie musi jej oglądać na własne oczy. Niedzielna depresja doprowadziła mnie do dwóch wniosków: 1) ufam tylko dwóm osobom na świecie, które rzeczywiście widziały mnie w KAŻDYM stanie (Jos i Eugenia) oraz trzeciej, mojej siostrze, która ma dokładnie taką samą, bardzo rzadką wersję dwubiegunówki i żadne z nas nie jest w stanie tego drugiego zszokować. Wszystkim pozostałym ludziom na świecie nie ufam, ponieważ jestem dobry w ukrywaniu stanów, powiedzmy, nieapetycznych. Albo znikam, albo prezentuję wersję przefiltrowaną, a czasami nawet kiedy wydaje mi się, że jestem akceptowalny via chat lub przez telefon dowiaduję się, że jednak tylko do pewnego stopnia. Eugenia i Jos widzieli mnie w każdej wersji. Pozostali nie. Wierzyłem, że akceptują mnie takim, jaki jestem. A. udowodnił mi, że nie znam się na ludziach – a przynajmniej na nim. Skoro A., przyjaciel od lat, jest w stanie po prostu przestać się do mnie odzywać, jak mam wierzyć komukolwiek innemu? Nawet jeśli ten ktoś inny sto razy przysięgnie mi na życie swojej babki-nieboszczki i wręczy własnoręcznie podpisany cyrograf, jak mam się zdobyć na to, żeby przy kolejnej „nieapetycznej” okazji nie zniknąć, póki nie będzie znowu dobrze i nie będę mógł się uśmiechać, gawędzić o pogodzie, facetach i Islandii?
Wieczorem mi przeszło, w czym oczywiście ogromny udział miał Jos – gdyby istnieli ateistyczni święci, z pewnością już uzyskałby tytuł podpisany przez Stephena Hawkinga. Dzisiaj rano udałem się zaś na siłownię i dla odmiany oberwałem bullyingiem, takim rodem z podstawówki.
*
Bywałem zbudowany bardzo różnie, od 80 kg mięśni do 103 kg efektów ubocznych. W tej chwili mam budowę, powiedzmy, średnią. Zaniedbałem siłownię, bo najpierw były plecy, potem depresja, potem Islandia, potem straszliwe upały, potem ulewy, zaś na koniec lenistwo. Jednak dzięki nowemu fizjoterapeucie, który przyjmuje na siłowni i jest dobry w motywowaniu wróciłem do porządnych treningów. Po dzisiejszym byłem z siebie całkiem zadowolony, przyodziany w to, co zwykle, czyli podkoszulek bez rękawów, zacząłem się przebierać w szatni. Było tam trzech karko-sterydów, którzy strasznie się do siebie darli po niderlandzku. Przywykłem do tego typu ludzi, wiem, jakie mają głośniki w samochodach, muszą być głuchawi. Ale w pewnym momencie wpadło mi w ucho jedno zdanie, potem drugie i dotarło do mnie, że się ze mnie natrząsają. „Patrzcie, jaki silny, wytatuowany, jakie ma muskuły, mocny gość, wow, chciałbym tak zajebiście wyglądać,” a potem rechot. Publicznie rozmawiam po angielsku. Prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z tego, że rozumiem, co mówią. A body shaming jest śmieszny, prawda? Może nawet zrobili mi zdjęcie i wrzucili na Snapchata ze śmiesznym podpisem w duchu niepoprawności politycznej? Nie jestem co prawda kobietą z nadwagą, kobiety z nadwagą są najśmieszniejsze i wychodzą z nich najzabawniejsze memy, ale do irokeza i tatuaży na głowie też pewnie dałoby się coś wesołego dopisać. Szkoda, że schudłem, mem byłby lepszy, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.
Mogłem zareagować na sto sposobów. Powiedzieć coś po niderlandzku – coś, co zapewniłoby mi grupowe mordobicie po wyjściu. Napluć im na adidasy. Spojrzeć na nich i powiedzieć coś niemiłego po polsku. Bo ja wiem, życzyć po niderlandzku miłego dnia szanownym panom. Nie zrobiłem nic. Nie patrząc w ich stronę ubrałem się, zabrałem rzeczy i wyszedłem. Do triggera, jakim było zachowanie A. przypominające mi ciotkę doszedł drugi – bolesne przypomnienie tego, jak dręczono mnie w podstawówce, gdzie byłem grubym, jedynym w klasie okularnikiem, który nie umiał grać w piłkę i kosza. Wróciłem do domu, ległem na kanapie i przez jakiś czas tam pozostałem. Niewystarczająco zdrowy, niewystarczająco silny, niewystarczający na wszystkie sposoby, podpowiadał uprzejmie demon w mózgu.
Potrzebna była mi rozmowa z bóstwem opiekuńczym, żeby zrozumieć kilka rzeczy. Po pierwsze primo, dobrze, że A. „wyautował” się teraz, a nie w chwili, gdy potrzebowałbym kogoś, żeby się mną zwyczajnie zaopiekował i zadbał, żebym w kryzysie nie ucierpiał. Po drugie primo, sterydy najwyraźniej zmniejszają nie tylko jądra i penisa, ale też zatrzymują rozwój umysłowy, ponieważ dręczyciele z podstawówki mieli lat trzynaście-czternaście, a karki z siłowni po dwadzieścia kilka. Po trzecie primo – wiem, że osoby, które potrzebują sobie podbijać ego okrucieństwem („dowcipami”) wobec innych na ogół mają ze sobą problemy i wydaje im się, że jeśli kogoś poniżą, to staną się dzięki temu lepsi, piękniejsi, mądrzejsi i tak dalej. Ale w tym przypadku doszło zwyczajne tchórzostwo, bo karczycha na wszelki wypadek mówiły językiem, którego ich zdaniem nie powinienem znać. Żeby wyglądać tak, jak ja, trzeba mieć nieco odwagi, nawet w Amsterdamie. Żeby brać sterydy i naśmiewać się – w obcym języku – we trójkę z jednego, mniejszego gościa, nie trzeba. (Tu wstawić trzech chłopców z ONR wrzucających patriotycznie kamień do kebabiarni.) No i po ostatnie primo, nigdy specjalnie nie obchodziły mnie opinie tego rodzaju ludzi na mój temat, tylko na ogół wyrażane były w internecie, a tym razem w mojej fizycznej obecności. Tym razem zostałem zraniony, bo skorupka została zdarta w poprzednich dniach – do dziesiątek blizn doszła po prostu kolejna. Wszystkie poprzednie przetrwałem, tę również.
Godzinę wcześniej miałem nawrót myśli typu „nigdy więcej nie wyjdę z łóżka”, chciałem znowu kasować konto na Buniu, wyrzucić kartę SIM, nie mówiąc o innych myślach, zgadujcie sobie sami, jakich. Na siłownię chodzić w czapce i luźnych bluzach z długim rękawem, jeśli w ogóle. Thor podniósł mnie do pionu. Mam w życiu trzy osoby, które na pewno akceptują mnie w stu procentach. Nie w 99, w stu. To bardzo dużo. Wielu ludzi nie ma ani jednej takiej osoby.
Utrata M. i Bambiego raczej zakłuła, niż zabolała. A. zapewne kiedyś się odezwie, jest miłym człowiekiem i zeżre go poczucie winy. A może nie? Myślałem, że jest moim przyjacielem na dobre i na złe. Karków w ogóle nie rozpoznam, bo nie zapamiętuję twarzy, więc nawet jeśli wpadnę na nich w przebieralni jutro, nie będę wiedzieć, że to oni, jeśli nie powtórzą przedstawienia. Samo darcie mordy nie wystarczy, bo przygłuchych melomanów naprawdę jest sporo. A ja, na złość, będę nadal taki sam. Tylko jeszcze dziwniejszy, jeśli wymyślę, jak to osiągnąć. Może znajdę jeszcze bardziej skąpe koszulki, na przykład tęczowe lub różowe? (Nie znoszę koloru różowego.) Może powinienem częściej zapraszać znajomych i przyjaciół, kiedy jestem w bardzo złym stanie, specjalnie po to, żeby mnie sobie obejrzeli i mogli zdecydować, czy jestem wystarczająco zabawny? Maybe I’ll touch a spider later. Przebolenie tego, co mi zrobili „koledzy” w szkole zajęło mi 25 lat. Wybaczenie ciotce jakąś dekadę. A. przejmuję się w tej chwili jeszcze troszkę, ale już nie bardzo. Karki zdołały zepsuć mi humor na kilka godzin. Odnotowuję postępy swojej zajebistości.
Keep weird and Ray on.
PS. Jeśli jakimś cudem 1) doczytaliście do końca i 2) przeoczyliście na Buniu, zdjęcia z Islandii są na funpagu, można je oglądać, klikać serduszka i wogle.