Papierotoaletowirus

Wybraliśmy się dzisiaj zwiedzać lekarzy, bo mam nową diagnozę (nie, nie wirusową) i pomiędzy panią, a panem mieliśmy godzinkę. Udaliśmy się więc do sklepu, bo akurat była pora na lunch, a ja na głodno robię się nie dość, że zły, to jeszcze nieuprzejmy. Po czym odkryliśmy rzecz dziwną i ciekawą, mianowicie to, co powyżej na zdjęciu. Holendrzy zaczęli popadać w manię kupowania papieru toaletowego. Na pustych półkach leżał ten tańszy, droższy jeszcze jest, co też doskonale oddaje mentalność narodu.

Jestem przekonany, że odkryłem, skąd się bierze wykupowanie akurat papieru. Mianowicie pacjent zero gdzieś tam nabył dwa megapaki. Ktoś podejrzał i pomyślał – cholera, może ja też wezmę, nigdy nie wiadomo. Po kilku dniach zwiedziały się gazety. Holendrzy trzymali się do wczoraj, aż w końcu ktoś gdzieś nie wytrzymał i teraz producenci będą mieli problem, mianowicie nagle muszą zwiększyć gwałtownie produkcję, a potem ją kompletnie zatrzymać, bo ludzie będą mieć domy zawalone po dziurki w zębach srajtaśmą. Nawiasem mówiąc, sami nie kupiliśmy tylko dlatego, że kilka tygodni temu była promocja i nabyliśmy 32 rolki, co nam na jakiś czas wystarczy.

Jedzenie bułek i jogurtu nie zajęło nam godziny, więc zasiedliśmy w poczekalni szpitalnej i półgłosem rozmawialiśmy o różnych rzeczach, które mają długie terminy trwałości, dobrach puszkowanych, mleku z przedłużonym terminem trwałości i nagle coś do mnie dotarło. Mianowicie nigdy nie sądziłem, że będę odbywać taką rozmowę z kimkolwiek na poważnie. Przynajmniej nie musieliśmy kupować produktów do mycia rąk, które też znikły, ponieważ zwyczaj mycia rąk mamy jakoś tak od zawsze. Nie mamy natomiast maseczek.

Polska wydała mi się lepiej przygotowana na wirusa, niż Holandia, chociaż niekoniecznie z godnych podziwu powodów. Kiedy jeszcze nie było zachorowań, odniosłem przemożne wrażenie, że polski prezydent i rząd gryzą ściany z frustracji, bo mają TAKIE dobre konferencje prasowe i briefingi przygotowane i tylko chorych brakuje. W końcu kilka wirusów się pojawiło, po czym natychmiast nieomal nastąpiło zamknięcie wszystkiego oprócz kościołów, bo woda święcona nie zaraża. (Podczas pisania notki odkryłem, że zamknięto granice.) Pominąwszy to, że do kościołów chodzą raczej ludzie starsi, najbardziej narażeni na zawartość zupy zarazkowej, Polska wyjdzie moim zdaniem na błyskawicznym wprowadzeniu ograniczeń bardzo dobrze. W Holandii natomiast najpierw wystąpiła niewiara w zjawisko, potem coś w rodzaju apatycznego wzruszenia ramionami, następnie premier zakazał podawania sobie rąk (to nie jest dowcip), po czym rozpętał się full chaos.

W kinach wprowadzono limit sprzedaży biletów i zachęca się ludzi do niesiadania obok siebie. Muzea są zamknięte. Biblioteki też, chociaż nie odniosłem nigdy wrażenia, jakoby w bibliotekach tłoczyły się rozżarte tłumy, prychające na siebie podczas wyrywania sobie książek. W kwestii piłki nożnej panuje pewne niezdecydowanie, niektóre rzeczy się odbywają, a niektóre nie. Koncertów ni mo. Papieru toaletowego ni mo. Dzisiaj część szpitali zaprzestała dokonywania operacji z wyjątkiem pilnych, część zaś nie. Transport publiczny zmniejsza liczbę autobusów i tramwajów, zapewne w nadziei, że dzięki temu zrobi się w nich luźniej.

Jos pracuje w domu opieki, którego klienci są, cóż, starzy i schorowani. Brytyjczycy zakazali odwiedzin w domach opieki, rozumując słusznie, że jeżeli osoby w zaawansowanym wieku są najbardziej narażone na ryzyko oraz są miejsca, gdzie takie osoby są zgromadzone permanentnie, należy je odizolować. Holendrzy domy opieki uznali za niegodne uwagi, zakazali za to wizyt w więzieniach (co też ma, oczywiście, sens). Po cichu uważam, że Holendrzy, naród oszczędny, chcą ulżyć systemowi emerytalnemu. Sieć supermarketów, która do tej pory dostarczała zakupy dosłownie do kuchni (co np. w przypadku osób na wózkach było przydatne) teraz zostawia je pod drzwiami do budynku. Dostawcy pizzy ceremonialnie przekazują torbę klientowi, który sam sobie z niej pizzę wyjmuje. Osobiście bardziej mnie ciekawi, jak pizza chroniona jest przez dotykaniem przez osoby, które ją przygotowują, ale na ten temat Domino’s się nie wypowiada. Wszędzie, od przystanków autobusowych do poczekalni szpitalnych, wiszą instrukcje nakazujące mycie rąk mydłem i ciepłą wodą, dzisiaj skorzystałem z toalety, z kranu leciała wyłącznie woda zimna. W szpitalu.

 

Na uspokojenie gałązka gruszy.

 

Tak naprawdę jakoś mało mnie ten wirus rusza. Zarażamy się (hohoho) (w sensie, my, ludzie, nie my, król) głównie paniką. Rozmowy są prowadzone tak jakby z lekko zaciśniętymi zębami – che, che, wirus, nas to w ogóle NIE DOTYKAJ MNIE WON Z ŁAPAMI nie przeraża, cha, cha. Kiedy jestem w domu, zajmuje mnie wiele innych rzeczy, na przykład sroka. Srokę posiadamy za oknem i przyznam, że nigdy na żywo takowej nie widziałem. Ta postanowiła, że u nas zamieszka choćby nie wiem co, dobrała się do dziwacznego drzewka, które wygląda jak postawiona do góry nogami miotła, próbowała (sroka, nie miotła) poułamywać gałązki i zaplątała się w roślinę dokumentnie. Nie byłem wystarczająco odważny, żeby ratować wkurzonego stwora wielkości bez mała gęsi. Zanim przypomniałem sobie, że Holendrzy mają specjalne służby do pomagania zwierzętom sroka wyplątała się z rośliny, klnąc głośno, po czym czynność powtórzyła, zapewne w nadziei, że gałązki obok mają… sam nie wiem… właściwszą konsystencję, być może? Oglądałem ją z wielkim zainteresowaniem bardzo długo.

Koty odwiedzają nas nadal. Brązowy, ten, który raczej jednak ma ogromnego guza niż ciążę bądź otyłość, przybywa rzadko i nie nadałem mu imienia. Gareth, nazwany tak na cześć mojego ukochanego szkockiego barmana-squattersa, zadomowił się do tego stopnia, że dał się pogłaskać. Nadal wygląda, jakby chciał nam w nocy poderżnąć gardła, ale przyjął do wiadomości, że obcy mu się wprowadzili do JEGO POSIADŁOŚCI. Cóż, niech już będą, skoro muszą, zniesie ich. Kotki-elegantki, tej za grube tysiące euro, drugi raz nie było, zapewne właściciele dostali ataków serca, gdy zauważyli nieobecność lokaty kapitału.

W żywopłocie zamieszkał kos. Kosa też wcześniej nie widziałem i w ogóle zaskakuje mnie, jak bardzo nie wiem nic o ptakach. To znaczy, nie zaskakuje mnie to aż tak, bo ptaków się nieco boję, ale sroka mnie bawi, a kos jest piękny. Gołąb-arystokrata może nie jest z tych ulicznych, zwanych latającymi szczurami, ale gruchanie z nieznanych powodów okrutnie mnie irytuje, podskakuję i wygrażam pięściami. Nawet działa, gołąb jest strachliwy, ale jest to praca wymagająca ruszania się, a ja jestem ostatnio raczej stworzeniem kanapowym. Jeża nie widzieliśmy, ale wedle naszych wiadomości po pierwsze jeszcze zapewne śpi, po drugie kiedy już się ożywi, będzie to miało miejsce około godziny 21, kiedy na zewnątrz jest nie tyle ciemno, co czarno.

Karmnik powieszony przez Josa stanowi miejsce zgromadzeń WSZYSTKICH małych ptaszków. Małych się nie boję, są urocze, część nie ma nazw polskich, co odkryłem, próbując powiedzieć Mamie, co u nas jada. Kiedy w restauracji kończy się jedzenie, a kończy się często, bo te cholery żrą straszne ilości, ptaszki okazują nam swój niesmak za pomocą skrzeczenia, znaczy się melodyjnych zaśpiewów „hej, zgłodniał ptaszek”. (Nawiasem mówiąc, może powinniśmy zacząć dokarmiać Garetha, bo chudy jest okropnie, ale chyba właśnie tą metodą poprzednia właścicielka skończyła jako restauracja dla pięciu różnych kotów, na dowód mamy zdjęcie kuchni zastawionej miskami gdy inspekcja techniczna przybyła podczas posiłku.

Usunęliśmy basenik dla żab. To znaczy, usunął go Jos, bo moje plecy nie pozwalają na takie rozrywki. Żaby okazały zgorszenie względne, przez jakieś pół godziny wyglądały jak ja poszukujący wodospadu na islandzkich Google Maps, po czym oddaliły się w nieznanych kierunkach. Same żaby z przyjemnością byśmy zatrzymali, gdyby rozumiały, że na chodniku ich nie widać nawet podczas dnia, a co dopiero w ciemnościach, ale baseniku, gnijących roślin i komarów nie chcieliśmy ani trochę. Teraz plastikowa kobyła stoi oparta o szopę i znowu wygląda, jakby mieszkali tu Powolniak i Stokrota, na miejscu baseniku znajdą się zapewne pomidory, bazylia, tudzież inne bakłażany.

Nawiasem mówiąc, w ogrodzie znajduje się jeszcze jeden basenik, mały, ukryty pod gałęziami czegoś, możliwe, że żaby mieszkają teraz w tym mniejszym, narzekając na zredukowany metraż. Nie do końca mamy do niego dostęp (do baseniku, nie metrażu) i mieć nie będziemy, skoro w „zimie” nie udało się do niego dobrać. Jest też dalej od chodnika, bo ten duży był tuż obok. Jeśli nie będą się wygłupiać z długimi spacerami, możliwe, że my wyginiemy, a żaby będą tam mieszkać nadal.

Ogród dostarcza nam rozrywek różnego rodzaju. Zupełnie nie wpadło nam to do głowy, ale Old Vumman, czyli poprzednia właścicielka posadziła tam wiele różnych rzeczy, my przybyliśmy w październiku, zajęliśmy się głównie pudłami i składaniem mebli i nie ogród mieliśmy we wspomnianej głowie, a nawet dwóch. Odnotowałem jednak na podstawie roślin, które w listopadzie nie padły, że Old Vumman miotała się po posiadłości, chaotycznie rozrzucając nasiona wszystkiego. Najgłupiej wyszło jej wielkie drzewo w samym rogu ogrodu. Drzewo jest zastawione nieco zgniłą szopą oraz płotem i nie ma do niego żadnego dostępu, nie jest nam przydatne go niczego, natomiast sąsiedzi go nie znoszą, bo lecą z niego jakieś jagódki i farbują wszystko na czerwono. Bardzo chciałem mieć wielkie drzewo, to mam. Mogę sobie na nie ponuro patrzeć z kilkumetrowej odległości.

 

Hiacynty (nie drzewo)

 

W ostatnich tygodniach ruszyły kwiaty i wiemy już na pewno, że posiadamy hiacynty i tulipany. O różach wiedzieliśmy, bo jedna z uporem kwitła w grudniu i styczniu. Mamy również niebieskie z kulkami oraz plackowate z liśćmi rozmiaru niemalże kajaka. Coś, co zdaniem Josa jest hibiskusem, a moim nie, bo hibiskusa widziałem w herbacie mojej Mamy i nie był biały, tylko czerwony. Peonie, które wziąłem za garść zeschłych patyków, właśnie zaczynają odżywać. Jednak to hiacynty podobają mi się najbardziej, zestawienie kolorystyczne niebieskiego z fioletowym wprowadza mnie w estetyczną rozkosz, pachną intensywnie, ale nie jak lilie, tylko po prostu ładnie. Posiadamy również coś, co według słownika zowie się ciemiernikiem i jest trujące. Plackowate zielone też mi wygląda na trujące, ale nie będę macać ani jeść celem sprawdzenia. Z rzeczy czerwonych mamy takie jarzębinopodobne, które zachwyciło mnie podczas oglądania posiadłości przed jej nabyciem. A w ogóle robi na mnie niesamowite wrażenie, że wolno mi wyjść sobie na dwór, obciąć kawałek jarzębinopodobnego i postawić w wazoniku.

 

MORDERCZY CIEMIERNIK (chyba)

 

Okazuje się, że moje nie tyle wspomnienia, co wyobrażenia na temat dzieciństwa były niezgodne z prawdą i pominęły jedno mieszkanie. Zdawało mi się, że urodziłem się w Zielonce, gdzie rodzina posiadała dom z ogrodem i ten jest moim drugim. Nieprawda, urodziłem się już gdy mieszkaliśmy w Warszawie na Gagarina. Ogrodu nie było, suka Saba, którą sobie w nim wyobrażałem jednakowoż istniała, naprawdę wpadła pod samochód i naprawdę płakałem po jej stracie tygodniami. Nie pamiętam żadnej z tych rzeczy oprócz adresu na Gagarina, rzeczywiście, kiedy mama mi o tym przypomniała budynek stanął mi przed oczyma, spacery od nas do Babci na Podchorążych również. W każdym razie rośliny widywałem wtedy w Łazienkach albo w sklepie warzywnym, ewentualnie w kwiaciarni. Posiadanie ogrodu jest dla mnie wciąż nienaturalne, kiedy palę ogień boję się mniej tego, że ktoś zwróci uwagę na dym, bardziej tego, że zobaczy, co robię i może na mnie nakrzyczy, albo coś, jak tam można w ogrodzie? Ręce mi niemal odpadają ze strachu, gdy coś przycinam. Roślinki ewentualnie głaszczę z nabożeństwem. (Ciemiernika głaskać już nie będę, skoro trujący.) Sroka wprowadza mnie w doskonały nastrój, zwłaszcza, że gałązki zbiera u nas, ale gniazdo buduje gdzieś indziej. Kos jest śliczny, a wszystkie te małe bzdyczki, co wyżerają ziarenka z karmnika są urocze, zwłaszcza te, które ciągle nie umieją urządzenia obsługiwać, więc zwisają z dna, usiłując dziobać niejako do góry nogami.

Może dlatego samoizolacja dla dobra społeczeństwa idzie mi doskonale? Ludzi mam i tak za dużo, bo ostatnio jakoś nam się tak zrobiło, że przyszło kilkoro gości po kolei. Wczoraj zdawało mi się, że będzie przerwa, ale przybył kumpel Josa. Dzisiaj obcowaliśmy z miastem i nieobecnością papieru toaletowego w pełnym ludzi sklepie i przez weekend planuję się z lubością samoizolować. Gdybym poczuł się samotny, mogę posłuchać, jak nasi sąsiedzi Basic Skank Nancy i Vinny The Guido się kłócą, ostatnio prawie co dnia. Czasami robią to w ogrodzie, co wydało mi się specyficznym zachowaniem, obliczonym być może na zdobycie licznej publiczności celem wykorzystania jej w rozprawie rozwodowej, po czym dotarło do mnie, że być może starają się oszczędzać dziecko.

Sąsiad, który budował szopę przez dwa miesiące, po krótkiej przerwie przystąpił do budowania werandy, co zajęło mu nieco mniej czasu. Od dwóch dni tnie i układa kafle chodnikowe. Zwizytowałbym go z siekierą w ręku, ale wcale nie chcę straszyć pozostałych sąsiadów, a poza tym ja tak naprawdę jestem grzecznym chłopczykiem, który się ubiera jak motocyklista, a sąsiad motocyklistą jest i mordę ma prosto z serialu Synowie Anarchii. Josowi sąsiadka z ulicy obok zwróciła uwagę, żeby nie zostawiał w nocy zapalonego światła na strychu, bo energia się marnuje. Naprawdę, poza przyjaciółmi, rodziną, mężem z ludzi chętnie oglądam wyłącznie dostawców pizzy…

Za oknem mam przygłupią srokę, kota Garetha, czekam na jeża, grusza pączkuje, tulipany grożą zakwitnięciem. Żadne z tych stworzeń, oprócz gołębia, mnie nie irytuje, niczego ode mnie nie chce, nie gapi się, nie kłóci, nie urządza Imprez W Jacuzzi. (Łżę, ptaszki domagają się regularnych dostaw pożywienia w restauracji.) Być może dlatego koronawirusem przejąłem się porządnie raz, kiedy przeczytałem, że wykryto go u psa. Kiedy okazało się, że pies się nie rozchorował, tylko właścicielka czule go wycałowała doznałem ukojenia. Zjawisko obserwuję z zainteresowaniem, zdając sobie sprawę, że w każdej chwili może dotknąć albo Josa i mnie, albo osób, które znamy i kochamy i wtedy będę się okropnie denerwować. Na dzień dzisiejszy posiadam wystarczającą ilość papieru toaletowego, na imprezach masowych nie bywam od sprzedwojny i bardziej mnie stresuje fakt, że od kiedy dwa miesiące temu odbył się uroczyście huragan Ciara miał miejsce tylko jeden dzień, kiedy albo nie lało, albo nie wiało, albo nie działy się obie te rzeczy naraz. Mniej się boję koronawirusa niż tego, że narożne drzewo bez sensu pewnego dnia się przewróci i co gorsza nie na naszą szopę, tylko na przykład na kogoś. Na razie największym problemem, jaki sprawiły nam wiatry i deszcze jest to, że od dwóch miesięcy ani razu nie posiedziałem w nocy przy ognisku i jest to rzecz jasna oburzające, ale sprawdziłem i w gazetach nie wspomniano o tym ani słowem.