(Zdjęcie: ścieżka z błotem, przemyślnie kryjącym się pod liśćmi.)
Wtorek
Wydarza się wielki – poważnie – cud: przesypiam noc bez zatyczek do uszu. W Amsterdamie nie udało mi się to od dwóch lat. Najpierw przez bar – hity nadawane były akurat na tyle głośno, żeby mózg mógł zająć się przypominaniem sobie tekstów „Billie Jean” i „Believe”. Sąsiedzi, jak wiadomo, kłócą się po nocach. (Terapeuta ich dzieci kupi kiedyś za terapię jacht.) Jos pochrapuje, cicho, ale na tyle, że dostarcza kolejnych wrażeń zmysłowych. Tym razem usypiam słuchając, jak deszcz uderza o dach.
Budzę się o 7:15 rano, albowiem jest piździelczo zimno. Daje mi to pewien wgląd w życie Gunnara z „Liquid Fire”, który w tych okolicznościach przyrody budzi się co rano – ogień, rzecz jasna, w nocy gaśnie. Nie planowałem tego rodzaju riserczu i do 8:30 usiłuję owinąć się kołdrą razem z głową i usnąć z powrotem, ale mi się nie udaje. W końcu, z pewną irytacją, wstaję. Wpadam na różne przedmioty – rano na ogół jestem troszkę nieprzytomny – w poszukiwaniu swetrów. Jednocześnie czyszczę szybę piecyka i robię herbatę przy użyciu elektrycznego czajnika, co Gunnarowi nie jest dostępne. Ogień rozpalam w ciągu minuty, bo zimno stanowi dodatkową motywację, po czym puszczam sobie wodę na gorącą kąpiel. Woda leci tutaj bardzo wolno, ale jest naprawdę gorąca (biedny Gunnar, nic dziwnego, że warzy bimber). Rozgrzewam się herbatą, kawą, rachitycznym ogniem, który po pół godzinie zaczyna jednakowoż przynosić zupełnie namacalne skutki, w końcu kąpielą. Wygania mnie z wanny po kwadransie, bo trzeba robić rzeczy, na przykład iść na…ojej…spacer. O, cholera. Obiecałem sobie sześć tysięcy kroków na pedometrze co dnia. Ale pewnie już mam z tysiąc z samego miotania się po domku. Sprawdzam: 262.
(Domek jest MAŁY.)
Zakładam te same ciuchy, co wczoraj. (Gunnar śpi w ubraniach, które zmienia na nowe, kiedy te stare się rozlecą.) Używam jednak dezodorantu. (Research fail.) Wychodzę.
*
UMIERAM. Na moim grobie posadźcie orchidee. Wytrzymałem godzinę i uzbierałem 3089 kroków (a tak naprawdę mniej, bo 262 już było.) Wszędzie idzie się albo w dół, albo pod górę, a błoto jest rekordowe. Przeżyłem, buty są i tak stare i nic im nie zaszkodzi, ale uchetałem się okropnie.
Początek spaceru dostarczył mi problemów, ponieważ drogi są dwie (chyba, że chcę iść piechotą do miasta). Jedna wydaje się wieść prosto do domu sąsiada – dobra odległość, nie słyszę go, a w razie złamania nogi w pół godziny się doczołgam – a druga jest podpisana Privat. Uznaję, że jako osoba niemówiąca po niemiecku mogę się sprzeczać, że nie wiem, co znaczy Privat i włażę na drogę. Po pięciu minutach znajduję się na szlaku turystycznym. Zupełnie jak w Polsce, gdzie wbrew prawu całe jeziora są odcięte kratami z napisem „teren prywatny”.
Całe życie chciałem się wybrać na jeden z tych festiwali, gdzie się tańczy w błocie. Ale miałem nadzieję, że będzie nieco cieplej. I może więcej osób, niż tylko ja. Po chwili przypominam sobie z drżeniem serca, iż Sigurð w mojej książce skręca kostkę i niepokoję się, czy aby research nie pójdzie mi za dobrze. Komandoskie buty radzą sobie jak trzeba i wracam do domu bez skręconych kostek.
Tu słowo o butach. Nie jestem gejem z seriali, nie znam się na kosmetykach, wiem, że istnieją kremy na dzień i noc (te na noc są obrzydliwe, lepkie i nie wiem, jak ich można używać, chyba, że jest się singlem, co porzucił wszelkie nadzieje). Istnieje też szminka, cienie pod oczy, maskara i jakieś podkłady, chociaż nie do końca wiem, pod co lub na co się je podkłada. Być może ciutkę przesadzam. Jednak moda męska wyróżnia się głównie kolorami, tzn. ich brakiem. Mam na sobie brązowe, skórzane bojówki, niedopasowaną skórzaną kurtkę, niebieską czapkę z napisem AUSTRALIA, islandzki sweter i buty komandoskie. Gej tego innego rodzaju powiedział mi kiedyś, że wyglądają jak buty ortopedyczne, pogodziłem się z myślą, że resztę życia spędzę w cnocie. Są niesamowicie wygodne i zapobiegają skręcaniu kostek.
Według mojego średnio-smart-watcha przeszedłem 17 pięter pod górę, co oznacza 51 metrów. Był taki czas, kiedy miałem kondycję, ale to było dawno temu. W każdym razie 17 pięter liczy się za trzy tysiące kroków i teraz mogę wypoczywać. Jest mi też bardzo ciepło, zgoła nadmiernie, przez pół godziny latam po domku ubrany wyłącznie w bieliznę. Potem niestety muszę z powrotem się ubrać, ale powieszone przy ogniu ciuchy w międzyczasie wyschły. Co za szczęście, że nikt mnie dzisiaj nie będzie wąchać i oglądać.
Dłubię „Home”, drugą książkę – pierwszy draft, co oznacza, że niczego nie muszę redagować i wysypuje się ze mnie tysiąc osiemset słów. Nie można im zarzucić nadmiaru ładu i składu, ale są. Patrzcie, jak pracuję jak jakaś pracująca osoba na moim cichym wyjeździe! DUMA. Następnie wracam do czytnika, na którym jest 508 książek. Mam ciągle uczucie, że to za mało i w każdej chwili mogą mi się skończyć. Jedna (David Sedaris) kończy się po pół godzinie i mam leciutki napad paniki.
*
Może po prostu dopadł mnie hipsteryzm? Samotny Pisarz, który musi Doświadczyć Samotności na Końcu Świata (nie stać mnie na Indie). Na razie doświadczam odczucia, że przyroda jest super, ale powinna być cieplejsza, mniej zabłocona i nie zawierać pająków.
Mam silne objawy odstawienia internetu. A może ktoś napisał coś na Facebooku i muszę udowodnić, że się myli??? Sprawdziłem emaile sześć razy (miał być raz) i redaktorka nie odpisała, czy to zły znak??? Potrzebuję walidacji! Lajków! Lepiej, żeby się to skończyło jakimś ubogaceniem duchowym, albo kogoś zamorduję. (Nie G. Jest bardzo miły i kochany pozwalając mi tu być.)
Po siódmym sprawdzeniu maili mam tekst od redaktorki!!! Mogę teraz pracować!!! (Zaprawdę, cieszą mnie dziwne rzeczy.) Ale najpierw wychodzę przed dom. Nie ma ani jednej chmurki; żadnego miasta w pobliżu, łuny świateł, zasłaniającej gwiazdy. Księżyc świeci takim blaskiem, że widzę własny cień. Nie wiedziałem, że można zobaczyć cień w nocy. Postanawiam, że następnym razem, gdy tak pięknie zaświeci pójdę na spacer. Spoiler: kolejne noce są zachmurzone i na ogół pada.
Zanim się położę wkładam do pieca jak najgrubszy kawałek drewna i reguluję napływ powietrza tak, żeby się tylko żarzył, w nadziei, że rano nie umrę z zimna. I tak nie będzie ciepło, ale będę mógł powiedzieć, że próbowałem.