Poważny wpis o tatuażach

Wrzuciłem na Bunia ten oto uroczy tekst:

Duszpasterze uświadamiają, że tatuaż, choć kojarzy się dziś z dobrą zabawą i stanowi o samodzielności, jest profanacją świątyni Ducha Świętego, jaką jest ludzkie ciało. Zrobienie go to zgoda, by szatan postawił swoją pieczęć.

[…] Największe ryzyko niosą ozdoby, które symbolizują diabła, a więc węże czy smoki. Wielu egzorcystów ma twierdzić, że tatuaż powoduje mocne zniewolenie i opętanie. Jedyną możliwością uzdrowienia jest usunięcie go, szczera spowiedź i modlitewne wsparcie kapłana.

Cóż. Usunięcie zajęłoby mi bardzo dużo czasu, wymagałoby wagonu pieniędzy i zapewne przekroczyłoby nawet moją odporność na ból, więc jest jakby za późno. Ale Magdalena (cześć, dzięki!) napisała mi taki komentarz:

miałam nadzieję, że poważny wpis o tatuażach – dlaczego je masz, jaki mają sens, czy warto się wytatuować …

Bardzo proszę, oto wpis. Czegóż nie zrobię dla moich czytelników!

Odpowiem w kolejności.

Kiedy miałem jakieś 16 lat, bałem się w zasadzie wszystkiego, co kojarzyło się ze stereotypową męskością. Faceta w skórzanej kurtce. W glanach. Silnie zbudowanego. Z tatuażami. Zarostu jakoś się nie bałem. Jednocześnie te wszystkie rzeczy powodowały w mojej kilkunastoletniej psychice spustoszenie natury erotycznej, ponieważ oczywiście „i chciałabym, i boję się”. Byłem w tym czasie bardzo, bardzo grzecznym chłopcem, co miało duży związek z tym, że ojczym porzucił nas, gdy miałem lat 14, a mój najmłodszy brat kilka miesięcy i z dnia na dzień stałem się najstarszym mężczyzną w domu. Kilkunastoletni chłopcy buntują się, jak to nastolatki. Piją tanie wino, palą pierwsze jointy, obmacują koleżanki (lub kolegów) w krzakach. Jeśli chcą mieć tatuaż, to mogą sobie chcieć, bo żaden poważny artysta nie spełni ich prośby, jeśli nie przyniosą podpisanego zezwolenia od mamusi i tatusia, lub zgoła nie przyprowadzą rodzica, który potwierdzi autentyczność zgody. Oczywiście zezwolenie można podrobić, jeśli ktoś jest desperatem, poprosić o pomoc zabawowego wujka, ale wymaga to pracy i pomysłowości. No i w pewnym momencie tatuś w końcu dzieło zauważy i zapewne nie będzie szczęśliwy.

Jako nastolatek nie buntowałem się, bo czułem, że nie mogę. Mama ciężko pracowała, odbierała telefony od wściekłych dłużników ojczyma, powoli wyprzedawała różne rzeczy z domu, żeby było co jeść. Poczucie odpowiedzialności posiadałem mniej więcej od siódmego roku życia, kiedy ojczym wracał do domu pijany, zabierał się za rękoczyny, a ja wiedziałem na pewno, że moi rodzice są idealni, kochają się jak dwa aniołki, tak więc ich bójki muszą być moją winą. Nie mogłem zrobić mamie przykrości. Poza tym tanie wino wydawało mi się obrzydliwe i plebejskie (tak, byłem snobem), papierosy jeszcze gorsze (kiedy słucha się suchotniczego kaszlu rodziców za ścianą, naprawdę nie ma się wrażenia, że palenie jest fajne), a zanim wziąłbym do ręki NARKOTYK niechybnie umarłbym rażony piorunem. Tak więc bunt został odłożony na bliżej nieokreśloną przyszłość, która nadeszła, gdy miałem 22 lata.

Dwa lata wcześniej zacząłem myśleć o tatuażu i nawet znalazłem sobie wzorek, który zapisałem na twardym dysku (250 MB!!!) komputera. Co jakiś czas na niego spoglądałem, podobał mi się, po czym zamykałem plik. Po dwóch latach doszedłem do wniosku, że jeśli nadal mi się podoba, to raczej tak już zostanie i wybrałem się do salonu. Umierałem ze strachu w przekonaniu, że przywitają mnie gangsterzy, mafia, a moje ciało zostanie znalezione gdzieś w bagienku – niepomny, że gdyby tak traktowano klientów, salon raczej nie przynosiłby wielkich profitów. Na wszelki wypadek nie miałem przy sobie wielu pieniędzy. Planowałem udawać twardziela, ale z moją buzią było to raczej niewykonalne, poza tym pracownik zakładu wyglądał dokładnie tak, jak mój najbardziej przerażający koszmar. Umówiłem się na termin, wykrzesawszy z siebie tak wiele odwagi przybyłem, przeżyłem straszny ból, po czym zacząłem smarować dzieło kremem dla niemowląt Johnson & Johnson, bo tatuator powiedział mi tylko, że potrzebny jest krem. Nie był to nadzwyczaj dobry pomysł, pojawiły się grube strupy, a ja smarowałem częściej, przekonany, że to moja wina. Później dowiedziałem się, że chodziło o krem o nazwie Bepanthen, wcześniej Alantan, a krem dla niemowląt wcale nie powoduje, że tatuaż po zagojeniu przypomina pupę niemowlęcia, gdyby oczywiście jakiś potworny sadysta poddałby dzieciątko takiej torturze. (Nie akceptuję osób, które przekłuwają uszy małym dzieciom.)

Wzorek, sprytnie ukryty na ramieniu pod krótkim rękawkiem t-shirta, bardzo mi się podobał. Chociaż wykluczał wybranie się z mamusią i braćmi na plażę. Jednak w wieku 22 lat mogłem już na takie sugestie prychać i udawać, że spędzanie wakacji z rodziną jest poniżej mojej godności. Po jakimś czasie nabrałem ochoty na symetrię i zrobiłem sobie drugi – większy sukces – na drugim ramieniu. Potem mały tribal na górze pleców, czego stanowczo nie polecam, bo w ten sposób popsułem sobie dużą powierzchnię, wrzucając na nią coś małego i kompletnie bez znaczenia.

Tu przechodzimy do części drugiej. Pierwsze dzieło przedstawiało tribalowego łabędzia, co mi pasowało, ponieważ tribale wydawały mi się bardzo, cóż, męskie, a łabądki łagodne. Lubię takie zestawienia. Nie wiedziałem wtedy, jak mało łagodnie wygląda łabędź wkurwiony. W jednym punkcie artykuł gdańskiego duszpasterstwa jest prawdziwy: tatuaże są uzależniające. Jeśli zrobisz sobie pierwszy i nie spodoba Ci się doświadczenie, zapewne się na tym skończy. (Uwaga: kobiety z nieznanych mi powodów często decydują się na tzw. „tramp stamp” na dole pleców lub na ozdabianie stopy – niewiele jest miejsc na ciele, gdzie bolałoby bardziej.) Drugi, lub trzeci po dwóch łabędziach – tribal na plecach – nie miał i nadal nie ma żadnego sensu i jest to jedyny tatuaż, który chciałbym usunąć. Kolejnym był duży tribal na udzie, który podoba mi się nadal i właściwie w tym momencie nie było już możliwości, żebym przestał.

Następnym projektem był ogromny feniks na całe plecy. Znalazłem go w jednym z segregatorów z gotowymi wzorami piętrzących się w salonie. W międzyczasie pan, który nie wytłumaczył mi, jakiego kremu używać zrezygnował z pracy, a ja poznałem Roberta, późniejszego właściciela Pylson Tattoo. Tatuowanie zupełnie przestało mnie przerażać – nawet, kiedy dowiedziałem się, że w salonie wpadałem na prawdziwych gangsterów, mafiozów, policjantów, antyterrorystów, ochroniarzy i wszystko inne, co się dało. Niestety nie było mnie tam, gdy dziarał się Przemysław Saleta. Może i dobrze, bo zemdlałbym niechybnie z podniecenia. Feniks miał oczywiście symbolizować moje odrodzenie z płomieni depresji, co udało się w pewnym stopniu. Każda sesja usuwała depresję na kilka tygodni, co zapewne związane jest z ilością wydzielanej podczas tatuowania adrenaliny. Nie udało się tylko raz, kiedy całą sesję przepłakałem i nie z bólu. Robert nie komentował niczego i zachowywał się stuprocentowo profesjonalnie. Kiedy robił kontur i dotarł na dół pleców – mówiłem! – nagle odczułem, że nie chcę już feniksa, bo rąbało jak drwaloseksualny mężczyzna w lesie, otoczony gromadą modelek. Ale było już nieco za późno. Całość zajęła, o ile pamiętam, dziesięć cztero-pięciogodzinnych sesji.

IMG_5358

Po zakończeniu feniksa odnotowałem drobny problem, mianowicie taki, że mam bardzo wielki, śliczny tatuaż, którego nie widzę. Robert zadziałał tak sprytnie, żeby mój mały tribalek nie przeszkadzał feniksowi, poza tym nie oglądam na ogół swoich pleców, więc mogłem udawać, że wszystko jest w porządku. Po zakończeniu pracy nad feniksem dorobiłem sobie tribal na lewym bicepsie, tricepsie i reszcie ramienia. Znalezionego minimalistycznego tygrysa na prawej mężnej (choć wtedy raczej chudej) piersi, po lewej dla symetrii zbliżony kształtem tribal otoczony płomieniami. A potem dodałem sobie na obu przedramionach tekst: po lewej 08-05-2006, po prawej cytat z Morrisseya – „At last I am born” – aby uczcić oficjalną zmianę nazwiska.

Następny był herb Amsterdamu otoczony płomieniami z przodu lewej łydki. (Czy ta część ciała ma nazwę?) To był pierwszy z moich tatuaży, który naprawdę wiele dla mnie znaczył – herb Amsterdamu z powodów oczywistych, a płomienie z uwagi na piromanię. Bardzo mi się spodobały i szybko rozmnożyły, zajmując lewe przedramię, znów dookoła tribala. Kolejny był tygrysek na całej prawej ręce, najpierw wyłącznie czarny. Tygrysek przyciąga uwagę otoczenia, zatrzymano mnie kilka razy na ulicy z prośbą o pozowanie do zdjęcia. (Zaczynam się czuć dziwnie, bo jakoś tego dużo. Mówiłem, że uzależniające!) Pewnego dnia rozmawiałem z Niną na temat pomysłu umieszczenia ozdoby na głowie i wyraziłem wątpliwość, czy kiedykolwiek ktoś mnie jeszcze zatrudni.

– Słuchaj – rzekło ukochane dziewczę – z tym, co masz na dłoniach i przedramionach, naprawdę tatuaż na głowie nie powinien wzbudzić w nikim dodatkowych uczuć…

Miała oczywiście rację, jak zwykle, więc wykonałem sobie na czaszce wilka. Umieszczony jest sprytnie, w taki sposób, żebym mógł go schować zapuszczając włosy. Ponieważ sesja była krótka, wykonaliśmy na moim obfitym brzuchu napis „BLACKSMITH”, otoczony – niespodzianka! – płomieniami. Myślę, że nie muszę go objaśniać.

Niedawno oddaliśmy się kolorowaniu tygrysa, a przy kolejnej wizycie na drugiej stronie głowy pojawi się symbol o nazwie vegvisir, który ma głębokie znaczenie, wiążące się z moją religią. Na prawym udzie mam również wzór religijny, ale wykażę się ogromną skromnością i nie opiszę go dokładnie, chociaż był to pierwszy wzór, który narysowałem sam. Jeśli drogiemu Czytelnikowi przytrafi się kiedyś zobaczenie mnie w skromnych kąpielówkach, lub zgoła bez, będzie miał okazję się przyjrzeć.

To na razie wszystko, ale zostało mi jeszcze dość dużo skóry. Właściwie usunąłbym tylko ten mały pipek na plecach, oraz przeprojektował feniksa na pełen kolor. Czerń podoba mi się zdecydowanie mniej, niż kiedyś, mimo, że spotkała się z wieloma komplementami – nawet od osoby (cześć Iwona!), która rzekła:

– Wiesz co, nigdy nie chciałam mieć tatuażu, ale kiedy widzę ten, nabieram ochoty…!

Ogólnie tatuaże postrzegam głównie w kategoriach estetycznych. W międzyczasie dowiedziałem się, że ludzie, których kiedyś się bałem – skórzani, wytatuowani, umięśnieni, noszący glany i inne ćwieki – są na ogół dość nieśmiali i bardzo sympatyczni, wliczając w to mnie. Zdarzyło mi się w… interesującym okresie życia… poznać bardzo sympatycznego gangstera oraz uroczo nieśmiałego członka Hells Angels, który posłał mi tak słodki uśmiech, że nieomal się rozpuściłem. Bynajmniej nie dlatego, że był stereotypowo testosteronowy, właśnie odwrotnie – pod skórami i tatuażami znajdował się delikatny chłopiec, który, jak kiedyś ja, strasznie chciał być Prawdziwo Menszczyzno, jak by to ujęła Młądzież Wszechpolska i inne oenery. Dodam tu, że w gronie piewców prawdziwych Polaków i prawdziwej rodziny na ogół jest nadreprezentacja gejów, bo male bonding, zrzucanie z siebie koszulek przy każdej okazji, piwne biesiady przy ognisku, mundury i używanie przemocy wydaje się wielu homoseksualistom ogromnie ekscytujące. Osobiście z tego wyrosłem, chociaż chętnie wybrałbym się na marsz z racami i pochodniami – dajcie piromanowi pochodnię, a już do końca życia nie będziecie narzekać, że Wam zimno.

I tu czas na odpowiedź na ostatnią część pytania. Czy warto się tatuować? Zdecydowanie mówię, że nie. Jeśli nie masz pewności, czy chcesz mieć tatuaż, nie rób go. Jeśli nie wiesz, czy „warto” – nie warto. Zdaję sobie sprawę, że wzory na skórze są modne. Jednak moda przeminie, a tatuaże nie. Usuwanie ich laserem nie jest do końca skuteczne, potwornie boli, kosztuje majątek i pozostawia blizny. Jeśli odczuwasz bardzo silną potrzebę posiadania na sobie ozdób, wybrałaś już wzór i marzysz o nim po nocach, pragniesz go całym swym jestestwem – to jest dobry moment, żeby wybrać się do salonu, sprawdzić, czy jest tam czysto, czy igły na pewno są wykorzystywane tylko raz, obejrzeć, jak artysta pracuje. Nie polecam wzorów z katalogu – sam mam na sobie kilka i nie jest nadzwyczaj fajnie zobaczyć na ulicy drugą osobę przyozdobioną dokładnie tak samo. Za dodatkową opłatą możesz dostać projekt na miarę. Na tatuażu nie należy oszczędzać. Przelicz sobie, po ile Ci wyjdzie, jeśli będziesz żyć np. jeszcze czterdzieści lat i zastanów się, czy stówka lub dwie są warte obawy, że np. na Twoich plecach pojawi się masakryczny bohomaz. NIE tatuuj sobie imienia ukochanej osoby, jej twarzy i tak dalej, bo pewnego dnia miłość może się skończyć (tak, wiem, że Twój związek jest wyjątkowy, jednakowoż), a malowidło będzie Cię straszyć po nocach przez resztę życia. Z drugiej strony – jeśli cena Cię zniechęci, to bardzo dobrze. Wszystko, co wyda Ci się powodem, żeby nie pozwalać zwalistemu rzeźnikowi na dziubanie Cię igłą przez kilka godzin jest ważne. Zanim przyozdobisz się na wieki wieków amen, przemyśl BARDZO dokładnie, jak będziesz się czuć prezentując np. twarze mamusi i tatusia na klatce piersiowej każdej kolejnej partnerce; czy na pewno chcesz przez resztę życia nosić na sobie napis LEGIA PANY; jak bardzo potrzebujesz na plecach małego powstańca. Im większe i ciemniejsze jest dzieło, tym trudniej będzie je kiedyś usunąć, lub przerobić na coś innego.

Na zdjęciu pierwszym, jak widać, spożywam węglowodan w stroju niedbałym. Na drugim prezentuję feniksa oraz mały pipek. Zdjęcia zrobił Jos, który domaga się podpisania.