Różnice między Polską, a Holandią, część 12345: ZUS vs UVW

Za pomocą gugla sprawdziłem, albowiem gdyż moja pamięć twierdzi, że to wszystko spisałem. Wygląda jednakowoż na to, iż jest to wredne łgarstwo. Pamięć (gdzie ona?) funkcjonuje tak, że jeśli coś komuś powiedziałem po polsku, to albo 1) zapominam i powtarzam (czasem kilka razy), albo 2) to znaczy, że wszyscy Polacy na świecie już o tym wiedzą i nie muszę nikomu nic mówić.

Tak więc przeczytałem sobie (TRIGGER) artykuł o ubieganiu się o rentę w ZUS – bardzo ładny, zwłaszcza „Depresja? Niektórzy mają gorzej. Na przykład nie żyją” oraz „Na pierwszym badaniu po amputacji lekarze stwierdzili komisyjnie, że nie mam nogi”. Przybliżę teraz część drugą swojego życia z UWV, czyli tutejszym ZUS. Część pierwsza tutaj.

Cytat z innej notki:

Rezultatem mieszkania w Polsce przez 29 lat było moje zachowanie, kiedy występowałem o rentę inwalidzką. Ściągałem z Polski wszystkie możliwe papiery, moja mama załatwiała tłumacza przysięgłego, na rozmowie z lekarką urzędu pracy trzęsły mi się ręce jeszcze bardziej niż zwykle, kiedy całą tę makulaturę rozkładałem na stole. Lekarka spytała w końcu Zbrojmistrza podejrzliwie:
— Czemu on jest taki nerwowy?
— A, bo on jest z Polski, tam jest inaczej — objaśnił Zbrojmistrz, któremu wcześniej opowiedziałem, jak wygląda występowanie w Polsce o różne dokumenty.

Reszty chyba jeszcze nie było.

W tej chwili mam stwierdzone 75% inwalidztwa. Orzeczenie zostało wydane kilka lat temu, zanim wyszło na jaw, że jestem odporny na większość leków i uszkodziłem sobie plecy. 75% oznacza, że celem otrzymania renty muszę wykonywać JAKĄŚ pracę. Spotkałem się z panem ds. wybierania mi nowej pracy, pogadaliśmy godzinę o moim życiorysie, pozachwycał się nim („pracował pan dla Visy! Sheratona! Citroena!” – ano pracowałem, przez moją szefową i jej mobbing w ogóle zapomniałem, że kiedyś robiłem takie rzeczy i po dwóch latach piłowania uwierzyłem, że w ogóle się nie znam i nie umiem niczego projektować). Na koniec powiedział zaś, że pani doktor do opinii dołączyła listę zawodów, które wolno mi wykonywać i lista jest pusta, życzył powodzenia w kuźni, z uśmiechem uścisnął dłoń i podziękował, że raczyłem przyjść.

I wszystko było fajnie, dopóki nie dostałem listu z ZUS, informującego, że UWV wystąpiło dla mnie o rentę polską w związku z prawem unijnym. Listu nie zrozumiałem, bo był napisany w języku polskim-urzędowym i nie załączono do niego tłumaczenia na polski-zrozumiały. Dzięki Buniowi blogowemu znalazłem panią-bóstwo (dziękuję raz jeszcze!) która nie dość, że pracowała w ZUS, to jeszcze w dziale zajmującym się rentami międzynarodowymi i pracującym z Holandią. Pani poinformowała mnie, że najlepiej dla mnie jest NIE dostać renty z ZUS, ponieważ liczy się to procentowo, a z moim życiorysem dostałbym około 65% renty z Polski i 35% z Holandii, plus minus parę procent. Renty polskie są ciut niższe. Co oznaczałoby dla mnie utratę kilkuset euro miesięcznie.

ZUS najpierw odrzucił dokumenty z UWV, ponieważ urząd holenderski wysłał je emailem, a dokumenty muszą być podpisane długopisem. Email nie był podpisany długopisem. Zadzwoniłem do Holendrów, wytłumaczyłem, pani brzmiała, jakbym jej opowiadał o zwyczajach oślizgłych meduz z planety Zorg, ale wydrukowała PDFa i podpisała długopisem. Jednym z elementów był list od mojej lekarki, opisujący szczegółowo stan mego zdrowia. Lekarka trzy razy powtarzała, że są to dane bardzo wrażliwe i nie powinienem ich NIKOMU pokazywać, ale co ja mogę, gdy ZUS. Na marginesie: gdyby UWV nie potwierdziło moich papierów, wśród których znalazła się pełna kopia dyplomu z PW oraz wszystkie świadectwa pracy, musiałbym kopie potwierdzać u polskiego notariusza, w ZUS na miejscu lub w ambasadzie. Ambasada za pieczątkę i podpis kasuje 30 euro za stronę. Zakładam, że przeczytanie strony A4 z trzema akapitami tekstu może osobie powolnej zająć pięć minut, więc godzina pracy osoby z pieczątką kosztuje 360 euro – jeśli osoba się nie spieszy i czyta wolno. Ja wydałbym więcej, bo stron było w sumie 16 lub 18, nie pamiętam aż tak dokładnie.

Po dziewięciu miesiącach otrzymałem informację, że orzecznik ZUS potwierdza – nie musiałem jechać na badania, temu służył list od holenderskiej lekarki – iż ich zdaniem mój stan jest bardzo zły, a rokowania fatalne. Za datę rozpoczęcia choroby uznano marzec 2014. Jest to data absolutnie zaskakująca, ponieważ diagnoza miała miejsce w październiku 2012, a przyznanie renty chyba w sierpniu 2013, ale co mi za różnica, niech sobie tam wpisują, co chcą. W każdym razie nie spełniłem wymogu zachorowania w ciągu pięciu lat od wyjazdu, dzięki czemu ZUS odrzucił podanie. (Alleluja!) Stwierdzenie tego faktu (losowa data zachorowania była w piśmie od orzecznika) zajęło im kolejne sześć miesięcy. W sumie korespondencja z urzędem cykała sobie tak przez dwa lata, ZUS na kolejne pisma odpowiadał średnio co trzy miesiące, a na to pierwsze dziewięć, w tym cały kwartał zajęło im napisanie jednego akapitu o tym, że email musi być podpisany długopisem. Kiedy otrzymałem papier potwierdzający, że odrzucili podanie UWV, a potem potwierdzenie po niderlandzku, odkryłem, że nie dość, że straciłbym mnóstwo kasy, to jeszcze musiałbym retrospektywnie zwrócić odpowiedni procent wypłat od roku 2012, kiedy byłem jeszcze na przedłużonym chorobowym, a nie na rencie. Policzyłem sobie szybko, że byłbym UWV winien kilkanaście tysięcy euro. Nie posiadam kilkunastu tysięcy euro…

Dodam, że wszystkie listy ZUS wysyłał na mój aktualny adres, a ten ostateczny o odrzuceniu wniosku wysłano na stary, do mieszkania, które sprzedałem. Gdyby nabywca nie był człowiekiem sympatycznym, zapewne by te papierzyska wyrzucił, ale jest miły i wysłał mi maila z informacją, że otrzymałem tajemniczy list.

Znając Polskę byłem przekonany, że UWV będzie mnie ciągać na badania co sześć miesięcy, a w końcu trafię na lekarza, który uzna, że choroby umysłowe nie istnieją i każe mi wracać do pracy, na przykład w charakterze ochroniarza. (Z polskiego artykułu: „Jeden z orzeczników, chyba wojskowy, bo mówił do mnie komendami, pokazuje mi starszych panów w ochronie i mówi, że ja też bym tak mógł. A ja na to: „To niech mi pan znajdzie pracę. Mnie nikt nie chce przyjąć z takimi schorzeniami”.”) Jak do tej pory nie zaproszono mnie na badania ani razu od roku 2013. UWV ma zezwolenie na kontakty z moją lekarką, ale z poprzedniego szpitala, gdzie nie byłem od prawie dwóch lat. Na informacje dalsze jak widać kichają, wiedzą, na co jestem chory, że jest to nieuleczalne i nikt mnie nie wysyła do ochrony lub sprzątania dworca. Nikt nie powiedział mi, że niektórzy mają gorzej, bo na przykład nie żyją i nie oskarżał o symulowanie. Wszyscy, z którymi w UWV rozmawiałem byli dla mnie niezmiernie uprzejmi, serdecznie mi współczuli, a na początek podawano mi kawkę lub herbatkę. Napoje przygotowuje sam lekarz lub urzędnik, nie ma pani Basi, którą się gania do maszyny i z powrotem. Brakowało tylko ciasteczek i eleganckiej srebrnej łyżeczki. Oczywiście wszystkie konwersacje odbywały się w pokojach z dźwiękoszczelnymi drzwiami bez uczestnictwa osób postronnych, z wyjątkiem Josa, którego brałem ze sobą w charakterze słownika.

Jedyna głupota, jaka występuje w Holandii wygląda tak, że jeśli coś dorobię do renty, muszę tę sumę w całości oddać. Głupie jest to dlatego, że kompletnie nie motywuje rencisty do prób podjęcia pracy. Moja renta jest nieco niższa niż płaca minimalna, więc gdybym się zatrudnił na pełen etat jako np. kasjer w supermarkecie, zarobiłbym na tym około 100 euro miesięcznie. Tyle, że z ultra-ultra-rapid cycling nie jest możliwa żadna praca, która wymaga dyspozycyjności w jakimkolwiek terminie, bo nawet do kuźni nie jestem w stanie dotrzeć wtedy, kiedy chcę. Teoretycznie pracuję w poniedziałki i czwartki, w praktyce – pomijam plecy – czasami jest to wtorek i środa (Casper The Friendly Kowal jest człowiekiem miłym i cierpliwym), czasami tylko piątek, a czasami nie przybywam wcale, bo cały dzień wyłącznie leżę i oddycham. Więc kwestia bycia kasjerem z dyplomem z matematyki i 15 latami doświadczenia w zawodzie grafika nie musi mi zaprzątać głowy.

Wiem, że polscy renciści przeżyli czytając tę notkę wiele tortur i bardzo im współczuję. Znam osoby, które mają stwierdzone w Polsce 100% inwalidztwa, ale i tak muszą pracować na czarno, bo coś trzeba jeść. Sam ten problem miałem tylko zanim sprzedałem mieszkanie, bo po zapłaceniu kredytu i rachunków zostawała mi suma wystarczająca na przeżycie wyłącznie wtedy, gdy zwiedzę wszystkie sklepy po kolei i znajdę albo „promocje” (artykuły przecenione, bo kończy się data trwałości), albo najtańsze mleko i jajka. Nigdy jednak nie byłem w sytuacji, wymagającej ode mnie spożywania przez dwa tygodnie wyłącznie suchego chleba lub zupek chińskich. Z uwagi na inwalidztwo spodziewałem się też odrzucenia wniosku o obywatelstwo, bo po co im popsuty Polak. Jak wiadomo, obywatelstwo otrzymałem.

Mark Rutte może powoli rozmontowywać system, ale jeszcze mu się nie udało. O rozmontowywaniu systemu napiszę następnym razem.

Zdjęcie: Biuro Obsługi Klienta ZUS w Olsztynie (fot. Przemysław Skrzydło / Agencja Gazeta)