Skankdale i obsuwy (moje)

Od jakiegoś czasu zbieram się do napisania notki o pani Skankowej, naszej ukochanej sąsiadce. Za każdym razem, kiedy uznaję, że wystarczy mi materiału pani Skankowa dostarcza nam go więcej, przy czym ostatnio przestał być śmieszny…

Zaczęło się od coronaparty. W jacuzzi Skanki kotłowały się ze znajomymi już wcześniej (nie, NIE WIEMY czy mieli na sobie ubrania) i określiliśmy wanienkę mianem coronazupy. Coronaparty nie znieśliśmy. Czekaliśmy wtedy ciągle na informację, czy nasza przyjaciółka wydobrzeje (zbliżamy się do trzech miesięcy, przeżyła, ale mianem wydobrzenia jeszcze się tego nie da określić). Pisałem, że dookoła mnie znajomi tracili członków rodziny, w tym dwie dziewczyny straciły matki dzień po dniu. Jos wrócił z pracy, gdzie akurat zmarła kolejna osoba. Jos spróbował negocjacji ustnych, bo jest człowiekiem dobrym i naiwnym, Skanki przejęły się oczywiście nad wyraz, wezwaliśmy więc policję. Po dziesięciu minutach Skankowa głośno protestowała, że to jest jej dziecko, a jeden to jej mąż i się nie liczy, ale policja nie dała się przekonać, że pani posiada trzech mężów i dwie żony. W tym momencie za zgromadzenia było 400 euro za osobę.

Następnego dnia nastąpiła zemsta nietoperza. Pani Skankowa wykorzystała w tym celu wąż ogrodowy (czy też węża ogrodowego?) i ganiała strumieniem wody najpierw mnie i przyjaciół, potem jednemu przyjacielowi dowaliła bezpośrednio, a ponieważ ja nie powstrzymałem się od powiedzenia jej co o tym myślę, dostałem wodą w twarz. Mój przyjaciel jest człowiekiem dobrym i kochanym, wierzy w ludzką dobroć, upierał się więc, że był to przypadek i pani podlewała roślinki. Pani Skankowa nie posiada roślinek, mają patio wyłożone kafelkami.

Kilka dni później Jos wpadł na sąsiadkę z drugiej strony ścieżki, nazwijmy ją Hiacyntą, bo to ta, która zwróciła mu uwagę, że zostawił zapalone światło na strychu i prąd się marnuje. Pani Skankowa zobaczyła spotkanie, ruszyła jak czołg, żadne zachowywanie bezpiecznego dystansu jej nie interesowało, po czym nawrzeszczała, że NIE BĘDZIE SIĘ TU O NIEJ PLOTKOWAĆ I JUŻ ONA DO NAS PRZYJDZIE W TYM TYGODNIU!!! Rzeczywiście, po tym ryku Hiacynta natychmiast przystąpiła do udzielania Josowi informacji na temat Skankowej.

Tydzień później Jos udawał się po zakupy. Wyjrzał przez okno, ujrzał damę i już-już miał iść ścieżką z tyłu, kiedy się zirytował i uznał, że on tu jednak też mieszka. Odbyła się następująca rozmowa:

Jos: hello
Skankowa: JUŻ JA DO WAS PRZYJDĘ W TYM TYGODNIU!!!!!!

Jakkolwiek niska nie byłaby w tym momencie moja wiara w nadejście Skankowej W TYM TYGODNIU, kupiliśmy sobie kamerę przemysłową, a ja nauczyłem Josa, jak nagrywać filmiki na telefonie. Do damy postanowiliśmy się zwyczajnie nie odzywać, niemniej jednak oblewanie nas wodą w naszym własnym ogrodzie mi się zupełnie nie spodobało. Uważam, że osoba, która uważa to za normalne – Hiacynta potwierdziła, że po sześciu latach zamieszkiwania obok Skankowej poprzednia właścicielka, czyli Old Vumman, nie wytrzymała i uciekła – jest nieprzewidywalna. Jeśli jest coś, czego się boję, to ludzie nieprzewidywalni. Ma to związek z moim dzieciństwem, kiedy ojczym wracał do domu pijany albo nie, agresywny albo nie, jako dziecko byłem przekonany, że rodzice są idealni, więc to musi być moja wina. Ustaliliśmy więc, że postawimy sobie najwyższy dozwolony prawem płot, dwumetrowy, a do damy nie będziemy się odzywać. Niech sobie przychodzi W TYM TYGODNIU!!!!! albo kiedy chce, dzięki kamerce nie będziemy nawet musieli podchodzić do drzwi celem sprawdzenia, kto nas nawiedza. Płot, bez wycięcia do polewania nas i kaszlania na nas wirusami, postawimy po naszej stronie i nie będzie się mogła do niego przyczepiać. Skończy jej się też możliwość tłumaczenia, że przypadkiem chlustała przez dwumetrowy płot, podlewając nieistniejące roślinki. Odetchnąłem z ulgą, bo mieszkająca obok osoba, która wyczynia takie rzeczy źle mi robi na nerwy, a dostałem bardzo dobitny dowód, że MUSZĘ mieć spokój.

 

Jos i Casper zasłaniają Skankowej otwór do podlewania sąsiadów, różnicę w wysokości widać. W wysokości płotów. Nie Josa i Caspera.

 

Umieram

W zeszły poniedziałek poczułem coś bardzo dziwnego. Zaczęło się od mrowienia w całym ciele. Tętno 140, temperaturę nawet zmierzyłem, 37.8. Atak paniki nawet mi przyszedł do głowy, zjadłem 30 mg diazepamu, usiadłem, próbując oddychać głęboko, o mało się nie udusiłem od prób oddychania wolniej. Diazepam zadziałał dziwnie, mianowicie emocjonalnie się uspokoiłem. Fizycznie ani trochę. Przemyślałem sprawę i wyszło mi, że jedyne, co się może dziać to syndrom serotoninowy, moje środki przeciwbólowe podnoszą poziom serotoniny, zdawało mi się, że już je brałem wraz z lekami na bipolar, ale może mi się zdawało. Przestałem zapisywać już dawno. Znaczy się, umieram. To przykre. Nie, no, jakie przykre, ja odmawiam! Tłumaczymy Storytellers, od 14 miesięcy piszę drugą książkę, ja nie mam czasu umierać, Jos nie umie obsługiwać Scrivenera…!

Zadzwoniłem pod 112. W ogóle ostatnio podejrzanie dużo czasu spędzam na konwersacjach z instytucjami.

– Policja, straż, ambulans?

– Ambulans – odparłem, po czym połączono mnie ze strażą pożarną. Ani strażak, ani ja przez jakiś czas tego nie załapaliśmy.

– Syndrom serotoninowy – wydusiłem.

– Jaki syndrom?

– Serotoninowy.

– To co ja mam powiedzieć lekarzowi?

– Syndrom serotoninowy – powtórzyłem znękanym głosem.

– Jaki?

– Może ja to przeliteruję – zaproponowałem słabo. – Albo może mnie pan jednak przekieruje do lekarza, bo ja tak jakby umieram?

– Ale ja muszę wiedzieć, co powiedzieć!

Przeliterowałem S-E-R-O-T-O-N-I-N-Ę, pan strażak sobie to chyba zapisał i obiecał mi, że w ciągu 10 minut zadzwoni do mnie lekarz. 10 minut wykorzystałem na telefon do Josa, celem powiedzenia mu, że chyba umieram, ale wcale nie planowałem, nie wiem dlaczego, nie popełniam żadnych samobójstw, ale go bardzo kocham. Zanim przypomniałem sobie, że muszę koniecznie wyeksportować plik z drugą książką, musiałem się rozłączyć, bo dzwoniła lekarka.

Dzwoniła dziesięć razy. Dosłownie. Dziewięć razy po odebraniu w słuchawce trwała cisza. Za dziesiątym się połączyła i przeprosiła. Żyłem już chyba tylko siłą rozpędu, za to emocjonalnie byłem lodowato spokojny i nawet zaczęło mnie to jakby bawić. Opisując objawy mego trwającego zejścia nieco sobie dowcipkowałem, bo robię to zawsze, po czym zaniepokoiłem się i zwróciłem jej uwagę, że ja zawsze tak mówię i wcale nie robię sobie żartów, to znaczy robię, ale, że tak powiem, o level niżej. Wypytała mnie o objawy fizyczne, po czym zapewniła, że na pewno nie umieram i mam atak paniki. Fizyczny. Zapytałem cztery razy, czy na pewno, na sto procent, absolutnie nie umieram, pani cierpliwie zapewniała mnie, że można mieć atak paniki składający się wyłącznie z objawów fizycznych.

Poprosiłem, żeby do mnie zadzwoniła za 10 minut i sprawdziła, czy na pewno jeszcze żyję, pani się zgodziła, po czym spytałem:

– Czy często dzwonią do pani spokojne i wesołe ataki paniki?

– Och – odparła pani doktor. – Ileż razy…!

Usiadłem i czekałem. Tętno spadło do 140, wcześniej było wyższe, bo w oczekiwaniu na zejście latałem w kółko po pokoju. Zlał mnie jednocześnie gorący i zimny pot, co utrudniło mi zdecydowanie, czy wziąć zimny, czy ciepły prysznic. Pisać oczywiście nie mogłem, czytać też nie, w ogóle nic nie mogłem robić oprócz czekania, aż rozrywka się zakończy. Pani lekarka zadzwoniła, żyłem nadal, życzyła mi pozwolenia i gorąco zachęciła do ponownego kontaktu, gdybym zaczął umierać bardziej.

Uznałem, że nie muszę eksportować pliku i postanowiłem coś zjeść z czystych nudów.

Na obiad spożyłem potrawę nader wytworną, mianowicie hamburgera z mikrofali, ponieważ za bardzo trzęsły mi się ręce, żeby wyprodukować coś bardziej wyrafinowanego. Z NUDÓW zacząłem tweetować atak paniki, po czym diazepam chyba przestał działać, bo zacząłem się niepokoić. Czy po iluś godzinach takiego stanu fizycznego nie dostaje się aby na przykład zawału? Czułem się, jakbym przypadkiem wciągnął mnóstwo amfetaminy (na marginesie zawiadamiam, że amfetaminę widziałem raz w życiu i nie była moja), a potem odbył wielogodzinny trening na siłowni pod kierunkiem trenera strongmanów.

Całość zabawy trwała sześć i pół godziny. Czułem się jak komedia sytuacyjna dla millenialsów, tylko byłaby bardziej zabawna, gdyby występował w niej ktoś inny. Po czym nadeszła noc i organizm odmówił spania. Co nie powinno mnie w sumie zaskakiwać.

Po piątej wziąłem kwetiapinę, po czym wtorek nie istniał. W środę przywieziono nam zaś elementy naszego dwumetrowego płotu. Uznaliśmy, że z uwagi na zbliżającą się (znów…) moją operację postawimy całość już w czerwcu, więc Jos po prostu dwoma kawałkami zasłonił wycięcie. Podparliśmy te dechy, żeby ich wiatr (hahahahaha) nie przewrócił i tyle. Po jakiejś godzinie mój organizm zażądał natychmiastowej drzemki i lepiej wyjść nie mogło, bo ja się naprawdę łatwo denerwuję…

 

Występy

Pani Skankowa dokonała takiej prezentacji, że znowu, gdyby nie dotyczyła mnie i Josa, uznałbym jej atak za fascynujący. Jos całość sfilmował.

Nie zdążył uchwycić Skankowej, usiłującej przewrócić nasze kawałki płotu, porządnie podparte, gołymi rękami, wrzeszcząc bez ładu i składu. Cofnął się po telefon i zdążył akurat na PODPALĘ WAM TEN PŁOT!!!!!!, po czym chyba do niej dotarło, że to jest 1) karalne, 2) po naszej stronie są krzaczki, a po ich stronie szopa z jacuzzi, więc powiedziała „żartowałam”. W którym dokładnie momencie zostaliśmy „jebiącymi się w dupy brudasami” nie zapamiętałem i odmawiam oglądania tego cuda ponownie.

Następnie chwyciła za piłę i zaczęła ciąć naszą gruszę z siłą i prędkością taką, że ja tak nie umiałem nawet przed kontuzją pleców. Wrzeszczała przy tym JESTEM DOBRĄ SĄSIADKĄ!!!!!!!!!! Jos przemawiał do niej bardzo spokojnie, twardo per „pani”, później przyznał, że chyba z szoku, bo nie mógł uwierzyć, że to się dzieje. OD SZEŚCIU LAT TU MIESZKAM!!!!! ryknęła dama, sprawdzając (przysięgam), czy nie może urżnąć więcej gruszy, gałęzie wrzucając nam przez wciąż niski płot. NIE BĘDĄ MI TU POLICJI NASYŁAĆ!!!!!! Jos w końcu zaczął się nieco denerwować i powiedział, że teraz będą jej nasyłać zwłaszcza. Skankowej skończyły się pomysły i wróciła do ulubionego sposobu pokazywania, że jest dobrą sąsiadką, mianowicie złapała za węża i zaczęła oblewać Josa wodą. Wrzeszczała przy tym, że robi to przez przypadek, drogi sąsiedzie, ha ha ha, podczas, gdy Jos tonem już nieco zdenerwowanym, ale ciągle uprzejmym powtarzał „proszę pani, proszę mnie nie polewać wodą”.

 

Gareth ogląda obcięte gałęzie

 

Gdybym przy tym był i nie spał, film nie nadawałby się do pokazywania policji, ponieważ rzucałbym w nią tym, co by mi wpadło pod rękę i wrzeszczałbym głośniej, niż ona. Gruszy nie powinno to zaszkodzić, ale ja okropnie nie lubię, kiedy ktoś niszczy moją własność. Jos uprzejmie pytał, czemu pani nie powiedziała, że jest jakiś problem, z przyjemnością byśmy obcięli. Pani darła się jak stare prześcieradło i jedyna interakcja nastąpiła wtedy, kiedy zaczęła wrzeszczeć-rechotać PANI!!! HAHAHA!!! PANI!!!! No rzeczywiście, prywatnie mówimy na nią inaczej, ale czemu akurat słowo „mevrouw” spowodowało u niej kolejny atak naprawdę nie wiemy…

Godzinę później rozmawiałem za pomocą video chatu ze swoją terapeutką na temat tego, jak się uspokajam i wyciszam w naszym bajkowym ogrodzie, a następnego dnia Casper The Friendly Kowal przybył pomóc w instalacji płotu. Skankowie cały dzień spędzili na plaży, po powrocie zostali postawieni przed faktem dokonanym. Z Josem przez pierwsze dni lecieliśmy kurcgalopkiem na dół sprawdzać, czy PANI nam płot podpaliła, ale na razie nie. PANI karze nas za wykroczenie w taki sposób, że rozkręca muzykę na cały regulator, po czym opuszcza dom, Jos przyłapał ją na razie dwukrotnie. Ja zakładam malutkie słuchawki dźwięko-oporne, Jos tego praktycznie nie słyszy, bo podwójna ściana bardzo dobrze działa. Sąsiedzi z drugiej strony – 70-letnia pani z dorosłym autystycznym synem – podwójnej ściany nie posiadają.

 

Plecy

W międzyczasie uszkodziłem sobie plecy w sposób tak niezwykle dla mnie typowy, że ten serial potrzebuje nowego scenarzysty…

Udałem się mianowicie na pięterko celem poszukiwania kabla USB długości powyżej metra. Uznałem, że znajduje się w szufladzie biurka. Moja przyszła pracownia rozmiarem jest raczej nikczemna, 2×3 metry, co mi w zasadzie nie przeszkadza, ale musiałem się schylić. Pracowni nie projektowali ludzie z pracowni Joanny Chmielewskiej i nie kazali się schylić grubej babie, celem zmieszczenia się schyliłem się więc jakby nieco pod kątem. Na nogach miałem skarpetki, podłoga jest z drewna, więc powolutku zacząłem zjeżdżać, składając się w pasie w bok. Oparłem się o najbliższy mebel, aby powstrzymać upadek. Meblem było krzesło na kółkach. Wraz z krzesłem tak sobie powoli zjechaliśmy… piii… bziuuu… Nie da się tego określić mianem upadku, ponieważ czynność zajęła mi co najmniej 3-4 sekundy, tyle, że poczułem się nieco niegodnie i ucieszyłem, że nikt tego nie sfilmował.

Po czym okazało się, że odnowiłem sobie uszkodzenie kręgosłupa i dlatego płot instalowali Jos i Casper, a nie ja, ponieważ nie mogłem nawet trzymać słupka. Spożywałem przeciwbólowe i dziękowałem Bogom za to, że tydzień wcześniej otwarto gabinety fizjoterapii. Gdyby przydarzyło mi się to w marcu, żarłbym tramal przez kilka miesięcy. Schylać się nie mogłem, kiedy upadły mi nożyczki nie umiałem ich podnieść, dopiero dzień później wpadłem na to, że mogłem położyć się na podłodze i po niej turlać.

Fizjo od razu zapytał, co sobie zrobiłem, ponieważ on wie, że ja robię sobie krzywdę w sposoby żenująco-zabawne. Pozwoliłem się śmiać, wyśmiał się rzeczywiście, zrobił numer pod tytułem prawa ręka na czerwone, lewa noga za kark, potem zrobił mi TRZASK i wszystko się natychmiast naprawiło. Następnego dnia stanął płot, a ja zamiast się uspokoić zacząłem się trząść z nerwów, ponieważ mieliśmy już sąsiadów, którzy wrzeszczeli na siebie że się pozabijają, ale nigdy wcześniej nie grożono nam podpaleniem naszego mienia. Film wysłaliśmy więc dzielnicowemu i okazało się, że Polska to stan umysłu.

 

Dzielnicowy

W wieczór przed przybyciem funkcjonariuszy Jos prezentował niezachwianą wiarę, że wszystko natychmiast ulegnie naprawie, ja zaś wydawałem z siebie złośliwe rechoty, póki nie przypomniało mi się, że moja wiara w skuteczność policji opiera się na policji polskiej. Rechoty przystopowałem, myśląc, że może Jos ma rację. W międzyczasie zrobiło nam się jakby wstyd i też przeze mnie, bo w Polsce mnie nauczono, że na policję się nie dzwoni nawet jeśli sąsiedzi podrzynają z zapałem gardziołka niemowlętom i wrzucają je do beczki z kwasem, donoszenie jest rzeczą brzydką, może to nie my byśmy umarli w wyniku coronaparty tylko jacyś inni ludzie i to w sumie nie nasza sprawa.

Wizyta zaczęła się zatem od tego, że Jos przeprosił, że zadzwoniliśmy na policję i żałuję, że całości nie nagrałem.

Okazało się, że w Holandii, jak w Polsce, istnieją trzy rodzaje prawa. Jedno jest dla ludzi spokojnych, którzy nie popełniają przestępstw, tym ludziom łupie się mandaty za siedzenie za blisko siebie na ławce. Drugie jest dla Skanków i dzwoniąc na policję dokonaliśmy prowokacji. W temacie wyższego płotu winni prowokacji byliśmy również my, ponieważ nie poszliśmy do damy, żeby pokornie spytać, czy by się zgodziła, żebyśmy jej zasłonili otwór do polewania nas wodą z węża. Najgorsze było nagrywanie jej ataków, ponieważ było eskalacją i w tym momencie nie wytrzymałem, chociaż przysięgłem sobie, że nie będę się odzywać.

– Czy to znaczy, że w Holandii polewanie sąsiadów wodą z węża jest normalne? – spytałem tonem być może niewłaściwym do rozmowy z władzami, ale było już wtedy raczej pewne, że się nie zaprzyjaźnimy.

– Ależ absolutnie nie!

– W takim razie co powinniśmy robić?

Okazało się, że powinniśmy się oddalać z dumą i godnością osobistą. Sąsiadce powinniśmy pozwalać robić, cokolwiek zechce, lać wodą, podpalać, rąbać siekierą, nie eskalować za pomocą nagrywania. Jednocześnie powinienem się również nie stresować i korzystać z ogrodu jak tylko chcę.

– Do mojego męża przychodzą sąsiedzi – rzekłem tym samym tonem, co przedtem – i mówią nam, że jest im przykro, że mieszkamy obok tej kobiety. Wypędziła stąd poprzednią właścicielkę. Hałasuje, śmieci, po drugiej stronie mieszka 70-letnia mama z autystycznym synem, przez całe lato w ogóle nie otwierają okien, a syn nie zdejmuje słuchawek…

– Proszę nie plotkować z sąsiadami – przerwał mi pan dzielnicowy i straciłem złudzenia. Bez słowa słuchałem, jak opieprza Josa za to, że prowokuje Skankową za pomocą ostentacyjnego plotkowania na jej temat. Z uwagi na to, że sąsiedzi przychodzą do niego, a nie on do nich zrozumiałem, że gdy tylko padnie jej imię powinien spluwać (teoretycznie, bo do nas stosuje się prawo o wirusie i pluciu) i z obrzydzeniem oddalać się na z góry upatrzone pozycje, wolne od plotkarzy.

Po raz ostatni trafił mnie szlag, kiedy władza sobie poszła.

– Podsumujmy – rzekłem do Josa. – Mamy się do niej nie odzywać, nic nie robić, pozwolić jej robić co chce, z nikim nie rozmawiać, niczego nie nagrywać, a w ogóle to wszystko jest nasza wina.

– Nnno – odparł małżonek, zakłopotany.

Kiedyś już mi udzielano takich porad – kiedy cię biją i wyzywają, po prostu udawaj, że nie zauważasz, to im się znudzi. Miałem wtedy lat siedem i dręczono mnie w szkole. Zażądałem, żeby umieścił porady władzy na piśmie i wysłał do pana dzielnicowego z niewinnym pytaniem, czy Ray dobrze zrozumiał. Dostaliśmy odpowiedź, krótką i treściwą, mianowicie taką, że jeśli się chcieliśmy zaprzyjaźniać, to trzeba było nie dzwonić na policję podczas coronaparty.

Nauczyliśmy się z Josem bardzo dużo. Po pierwsze primo, że jedna osoba może terroryzować całe osiedle i jest to najzupełniej w porządku. Po drugie primo, że dzielnicowy pracuje jak dziekanat na Politechnice 15 lat temu, gdzie pani powiedziała, że jej praca byłaby bardzo przyjemna, gdyby nie studenci. Po trzecie primo przyszło mi zaś do głowy, że owszem, w Holandii z homofobią zetknąłem się na razie jeden raz i mieszka obok nas, ale wcale nie jest wykluczone, że dzielnicowy stanowi przypadek drugi. Czwartego nauczył się Jos, mianowicie tego, żeby nie myśleć, że policja jest od czegokolwiek oprócz wystawiania mandatów.

 

Operacja

We wtorek w końcu odbyła się operacja, na którą czekałem ponad rok i częściowo opóźniła się z mojej winy, a częściowo nie.

 

W stroju wytwornym

 

Największe wrażenie zrobiła na mnie narkoza. Założono mi wenflon, po czym pan anestezjolog – na moje oko miał lat trzynaście i stąd wiemy, że jestem już bardzo stary – podał mi rękę. Uścisk dłoni był jak wstrząs elektryczny, z Josem się przytulamy, ale dłoni sobie nie podajemy. Wyrwało mi się, że nie wiedziałem, że to zrobi na mnie takie wrażenie. Anestezjolog się uśmiechnął i powiedział, że ma rękawiczki. Potem za rękę ujął mnie Jos, a potem byłem w sali po-operacyjnej i Jos nadal mnie trzymał za rękę.

To, że anestezjolog wprowadził mnie w pozytywny niemal szok przyszło mi do głowy teraz. Josa wpuszczono do sali operacyjnej i po-operacyjnej z uwagi na to, że posiadam interesujący musk, takie rzeczy się nie dzieją i już. Z mojego punktu widzenia nie było żadnej narkozy i żadnej operacji, film nie tyle się urwał, co przeskoczył. Nie było żadnego powolnego rozmywania się, wycięło mi 24 minuty życia (tyle trwała całość). Gdybym nie miał blizny i nie był nieco obolały przysiągłbym, że żadnej operacji nie było i zostałem nabrany, tylko nie wiem, jakim cudem w ułamku sekundy przeniesiono mnie do innego pomieszczenia. W szpitalu byliśmy o siódmej rano, operacja odbyła się o dziewiątej, o dziewiątej trzydzieści podano mi napoje i zaproponowano kanapkę, do czego też nie przywykłem po poprzednich doświadczeniach z narkozą, a o czternastej byliśmy w domu.

W środę było mi całkiem dobrze i nabrałem przekonania, że ta operacja, niby raczej mocno inwazyjna, nie była wcale taka znowu zła. Nie wpadłem na to, że morfina z przyległościami nadal działały, tylko już słabiej. Po południu pojawił się ból nie tyle brzucha, co… eee… nie wiem, dołu płuc? Uczucie było czarowne, mianowicie takie, jakbym spożył cement i zapił wodą. Czwartek spędziłem na jękach na zmianę w związku z bólem po operacji i z bólem brzucha. Nawiasem mówiąc, owoce Idunn w drugiej książce oparłem na heroinie i opiatach, Magni doznaje tam również problemów żołądkowych, ale naprawdę nie musiałem tego riserczu robić osobiście!

To wszystko powyżej było cholernie długie i mógłbym jeszcze tak długo, ale teraz widzicie, dlaczego nie pisałem… Nie pisałem w ogóle niczego, drugiej książki też nie, tłumaczeniem się nie zajmowałem, zajmowałem się umieraniem i interakcjami z różnymi instytucjami. Marzę o tym, żeby Skankowa na przykład wyjechała na bardzo długie wakacje, powiedzmy – pięćdziesięcioletnie. I żebym mógł naprawdę bezpiecznie wrócić na terapię.

A na koniec zawiadamiam, że następuje stopniowe otwieranie Holandii i nie idzie źle, na razie liczba zgonów dziennych wróciła z jedno- do dwucyfrowej. Powodzenia w wyborach prezydenckich, ciekawe, czy wyborcy Adriana Długopisa dożyją 30 czerwca, może nikt nie zdąży zorganizować wesel na 150 osób.

Nie planuję w najbliższym czasie robić niczego interesującego. Odpukuję natychmiast, bo planowałem na przykład, że moja druga książka ukaże się przedwczoraj, a poza tym przed przeprowadzką uczyniłem sobie żarcik i powiedziałem, że może wszystko będzie idealnie, tylko sąsiedzi okropni.