Od paru tygodni uprawiam coś, co nazywa się uczenie networking (czyli po polsku plecenie z sieci worków) i muszę Wam rzec, iż rezultaty są nadzwyczaj zachęcające.
Po pierwsze primo, spotkałem się już z dwoma kowalami z Amsterdamu, zaś na celowniku trzeci, z którym jem lunch jutro. Wypytuję ich ze szczegółami o rozmaite rzeczy związane z ich pracą, a oni mi ze szczegółami odpowiadają. Są przy tym uprzejmi, przydatni, dają mi namiary na kolejne miejsca, gdzie warto się wybrać, demonstrują warsztat i ogólnie zachowują się tak, jakby celem ich życia było uszczęśliwianie stukniętych pancurów z ogniem w oczach.
Po drugie primo, jeden z dwóch kowali zaoferował mi możliwość korzystania z jego kuźni za niewielką opłatą — nie będzie mnie niczego uczyć, po prostu mogę sobie przyjść, postukać i popukać, zapłacić za materiały i nieprzesadnie plątać się pod nogami. Co oznacza, że praktyka już się sama załatwiła i pozostaje tylko problem teorii…
Po trzecie primo zaś, problem teorii załatwił się również, ponieważ 23 stycznia zaczynam dwutygodniowy kurs kowalstwa w Polsce. W dzień praca w kuźni, wieczorem praca z książkami. A po powrocie wracamy do pana z punktu drugiego i praktykujemy nowo nabyte umiejętności.
Czy mogę usłyszeć nieduże chóralne „squeeeeee!!!!”?
Rzecz jasna w mojej beczce żelaza znalazła się łyżka cyny, która psuje mi perfekcyjny obraz navairy z wielkim młotem, a łyżkę tę stanowi transport. Bezpośredni transport z Warszawy istnieje, czemu nie. Ale nie w weekendy. Transport niebezpośredni zapewne również istnieje, ale nie umiem go znaleźć w Internecie, więc istnieje możliwość, że będę go szukać na miejscu, obarczony plecakiem z 20 kg ciepłych ciuchów, z cichą nadzieją, że coś się znajdzie…