Magdalena zapytała mnie na Buniu, w temacie kolejnej tożsamości:
A jak radzisz sobie z uczuciem, że uciekasz (w inne nazwisko, zawód itp.), a ucieczka jest porażką? Miałeś takie myśli?
Postanowiłem sprawdzić, czy już o tym pisałem i okazało się, że tak. W 2013. Od tego czasu bardzo dużo się zmieniło.
Kiedyś – wcale nie tak dawno, 2-3 lata temu – przed snem układałem sobie, nie do końca świadomie, listę rzeczy podłych i okrutnych. Generalnie były to powody, dla których jestem biedny, nieszczęśliwy, świat mnie kopie po oczach – ale też jak spieprzyłem, co mi się nie udało, jaki jestem beznadziejny i tak dalej. Teraz układam listę wdzięczności. Możecie wymownie wywinąć oczami do nieba. Dla mnie działa. Czasami, gdy mam dzień depresyjno-bolesny, lista jest krótka. Na ogół zasypiam, zanim dotrę do końca.
Zacytuję samego siebie:
Wydaje mi się, że moją największą porażką jest to, co stoi również u podnóża moich sukcesów. Na swoje potrzeby definiuję tę cechę charakteru jako „ognistość”. Jest ona podobno dość typowa dla dwubiegunowców i znamy ją z dowcipu o złotej rybce, spełniającej trzy życzenia: „Chcę jeża! E, do dupy z takim jeżem! Aaaaa, wyjmijcie mi jeża!”
Oraz:
Dużą porażką było dla mnie kupno gitary. Okazało się mianowicie, że aby grać na gitarze należy tę umiejętność ćwiczyć. Nie przychodzi to łatwo, a co gorsza bolą paluśki i robią się na nich bąble. Po trzech tygodniach i kilku słitaśnych fociach na fejsbuniu gitara zaległa w kącie, gdzie leżała, póki nie oddałem jej bratu. Mój brat w odróżnieniu ode mnie posiada i talent i determinację, więc zakup nie okazał się kompletnie zmarnowany.
Oraz:
Porażką pozostaje fakt, że nie napisałem książki. Zacząć zacząłem chyba z pięć. Tylko żadna z nich nie wyszła poza etap pierwszej wersji do redakcji. Problem leży w tym, że kiedy już tę pierwszą wersję skończę, historia mnie nudzi, bo wiem, jak się skończy. Nie wynalazłem zaś jeszcze sposobu na zaskakiwanie samego siebie wciąż od nowa własną prozą. Obiecuję samemu sobie, że zostanę Ałtorem już od jakichś 15 lat. Co ja pocznę, nie udało się i nie wiem, czy kiedykolwiek się uda.
Uśmiecham się do siebie, kiedy to czytam.
*
Od kiedy odkryłem, jak wielką moc mają słowa zacząłem najpierw z premedytacją, a potem już bez – samo mi się robi – dobierać słowa w odpowiedni sposób. Lista wdzięczności i lista podłości wcale nie zmieniają mojej sytuacji, dzień był taki sam. Ale zmieniają mi humor. Może tylko trochę, ale wolę mieć trochę mniej depresji niż trochę więcej.
Z tego też powodu o żadnej z powyższych rzeczy nie myślę jako o porażce. „Ognistość” została przyhamowana przez leki – nie znikła całkowicie, bo w międzyczasie kupiłem zestaw perkusyjny USB i dobrze, że był niedrogi, bo ładnie się pokrywa kurzem. Ale pchnęła mnie również w ramiona męża, do kuźni, do pisania, pomogła mi w szukaniu redaktorki, a przede wszystkim przeprowadziła mnie do Amsterdamu. Gdyby nie to, mieszkałbym w Polsce i czuł się okropnie nieszczęśliwy. I to by była prawdziwa porażka, przy czym zapewne nie byłbym jej świadom.
Gitara okazała się zakupem świetnie trafionym, nawet jeśli nie dla mnie. Mój brat wyczynia z nią rzeczy piękne, ma na koncie kilka oficjalnie wydanych albumów, a teraz dogrywa mi ścieżki gitarowe do mojego nowego projektu. Nagrywam 20-minutową trip-hopową wersję „I Want You” Marvina Gaye’a, bo mogę. Ale po wydaniu moich remiksów na winylu uznałem, że odniosłem sukces wystarczający i z dalszych prób NA RAZIE zrezygnowałem. Podążam za poradami Marka Mansona i swoje faki dzielę na mniej rzeczy. I tu wchodzi oczywiście trzeci akapit (cały na biało…), ponieważ faki przeznaczam głównie na pisanie.
Połączenie wszystkich powyższych rzeczy przyniosło mnie do Islandii, gdzie znajduję się w tej chwili. Oglądam zorze polarne i zwiedzam gorące źródła po to, żeby robić research do książki. Oczywiście nie jest tak, że prowadząc taki research cierpię i nienawidzę każdej chwili, ale każda z tych rzeczy powoduje, że po powrocie do domu siadam do przepisywania kolejnych akapitów lub stron. Porównując wersję z października, kiedy wydawało mi się, że skończyłem książkę i tę dzisiejszą, która jest rozgrzebana do rozdziału 8 z 21 przeżywam chwile niemal tak piękne, jak zorza, którą oglądam stojąc obok Sun Voyagera.
*
Dzięki temu, że nie myślę o porażkach udało mi się osiągnąć wiele rzeczy – oraz NIE osiągnąć BARDZO wielu. W 2013 nie spodziewałem się, że kariera kowala zakończy się uszkodzeniem kręgosłupa. Ale nie spodziewałem się też, że przykucie do fotela zaowocuje napisaniem powieści, która wreszcie wyjdzie poza stadium szkicu. Nie myślałem, że przez kolejne lata będę inwalidą na rencie, ale nie spodziewałem się też, że dzięki temu będę mieć czas na pisanie. (Tu wtręt. Osobom posiadającym dwubiegunówkę i mieszkającym w Polsce ogromnie współczuję i chciałbym pomóc. Osoby, które w tym momencie zaczęły mi zazdrościć zapewniam z całą mocą, że nie warto, bo nie jest tak, że mogę sobie wybierać tylko te przyjemne fragmenty i pobierać za to rentę. Piszę wtedy, kiedy mogę. Kiedy nie mogę, nie piszę, nie funkcjonuję, czasami myślę wyłącznie o tym, że chciałbym nie żyć. W Islandii również spędziłem już jeden dzień z depresją, a drugiego musiałem zaciągnąć Josa do biblioteki, bo sam nie mogłem wyjść z domu i już.)
Choroba i uszkodzenie kręgosłupa… te dwie rzeczy ciągle czasami widzę jako porażki, bo depresja łże na wszelkie sposoby i jeśli może mi zaszkodzić, to to zrobi. Jednocześnie jednak widzę plusy dodatnie. Gdyby nie choroba, nie miałbym Josa, doświadczenia kowalskiego, 11 lat mieszkania w Amsterdamie. Nie miałbym też chociażby blizn pod tatuażami, ale są pod tatuażami nie bez powodu. Gdyby nie kręgosłup, nie kończyłbym książki, nie uczyłbym się islandzkiego, w ogóle pozostawałbym w poprzednim stadium, kiedy zdawałem sobie mętnie sprawę, że taki kraj jak Islandia gdzieś tam istnieje i chyba jest tam zimno. Dzięki liście wdzięczności mogę się co wieczór skupiać na plusach dodatnich. A słowa naprawdę mają moc. Gdyby nie miały, nie pisałbym i zapewne nie czytał, bo po co?
Pojęcie porażki jest nam wpajane przez świat zewnętrzny. Millenialsi mają strasznie przesrane, bo najpierw rodzice, a potem świat uczą ich, że każdy z nich nie tylko może, ale zgoła powinien zostać władcą znanego wszechświata. Z tak wysokiego konia spada się BARDZO boleśnie. Zostanie „tylko” wice-władcą to porażka. W przypadku pisania jest podobnie. W znakomitej książce „Author in Progress” przeczytałem, że w Ameryce średnio sprzedaje się 229 kopii każdej książki. Każdej. Do tej średniej wliczany jest Harry Potter, 50 Odcieni, Twilight. Po odcięciu tych bestsellerów zostanie może 200. Nad swoją powieścią pracuję jak na razie od roku i trzech miesięcy. Jeśli sukces zdefiniuję jako zaliczkę powyżej stu tysięcy dolarów, mam niemalże gwarancję zadręczania się porażką przez resztę życia. Ale moją definicją jest napisanie takiej książki, której nie będę się wstydzić za dziesięć lat. To dlatego spędzam czas na korespondowaniu z islandzkimi historykami (Helga Maureen idzie z nami jutro na kolację, squeee!!!), czytam o sytuacji ekonomicznej Islandii na początku XX wieku i tak dalej. To, co robi Remigiusz Mróz z Wyspami Owczymi byłoby dla mnie porażką tak straszną, że wytłukłbym w domu wszystkie lustra i zupełnie mnie nie obchodzi, ile on tych dzieł sprzedaje. Nie interesują mnie też recenzje. Ta książka ma trzy zadania: 1) być najlepszą, jaką mogę napisać; 2) zostać pewnego dnia ukończoną; 3) w jakiejś formie się ukazać, przy czym self-publishing też mnie zaspokoi.
Nawiasem mówiąc dodam nieskromnie, że „ChAD dla początkujących” na razie sprzedał się w ilości kopii przekraczającej 500 (koło setki przestałem liczyć), czyli przebiłem dwukrotnie amerykańską średnią. Moim sukcesem są wiadomości i posty na blogach, w których ludzie piszą mi, że książka im pomogła.
*
Magdalena:
W takim razie czyż samo podjęcie próby nie jest sukcesem?
Moim zdaniem jest.
Przed próbowaniem powstrzymywało mnie kilka rzeczy. Obawa przed porażką (chyba nie muszę tłumaczyć). Obawa przed krytyką (dopóki niczego nie zrobię, nie ryzykuję krytyki). Oraz obawa przed sukcesem, bo sukces zmusiłby mnie do pracy nad kolejnym, większym sukcesem – sukces mniejszy byłby wszakże porażką.
Przedefiniowanie pojęć zmienia wszystko. Porażką jest teraz dla mnie niepróbowanie. Owszem, nie ryzykuję krytyki. Nie ryzykuję też osiągnięcia czegokolwiek. Uszkodzenie pleców zakończyło moją karierę kowalską, ale ile osób ma na koncie cztery lata pracy przy kowadle? Nie zostałem sławnym muzykiem, ale ile osób może się pochwalić przezroczystym winylem, na którym wytłoczono ich dzieła? Książka się nie ukazała, ale samo jej pisanie jest dla mnie doświadczeniem nieporównywalnym z żadnym innym. Moja kariera grafika skończyła się najpierw wypaleniem, potem diagnozą, ale żadna z tych rzeczy nie jest moją winą. Grafikiem byłem naprawdę świetnym i sam fakt, że dzięki Wojtkowi (pozdrawiam całym sercem i nigdy nie zapomnę!) udało mi się rozpocząć pracę w charakterze przynieś-podaj-pozamiataj zaowocował tym, że mieszkam w Amsterdamie.
Wypijmy (ja – szklankę wody z islandzkiego kranu) za porażki. Im więcej porażek, tym więcej szans na sukces. A ja ciągle nie powiedziałem ostatniego słowa.
PS. Dziękuję oczywiście Magdalenie, oraz Bartowi, bez którego zapewne bym tu przyleciał, ale mało osiągnął. Dziękuję też rodzinie i przyjaciołom za akceptowanie moich wyborów, pomysłów i zmian. A najbardziej dziękuję Josowi, który nigdy nie próbował mnie od żadnego pomysłu odwodzić. Siedzi koło mnie, czyta książkę, jest moją wygraną na loterii i największym życiowym sukcesem. Sto serc – bez ironii.