Świat się zmienił, a politycy nie zauważyli.
Troszeczkę zauważył Donald, ruszając — mimo niepopularności tejże — z reformą emerytalną. Ludzie żyją o kilkanaście lat dłużej niż kiedyś, mają średnio o jedno dziecko mniej, a ZUS już teraz ledwie zipie i nie ma specjalnej nadziei na to, że to się zmieni. Nie zauważyły natomiast Gowiny et consortes, obwiniając próbę wprowadzenia związków partnerskich i zmniejszenie ilości małżeństw o to, że dzieci rodzi się w Polsce (i nie tylko) coraz mniej.
A tymczasem to nie wina małżeństw (i ich braku), związków partnerskich i moja osobiście, że rodzi się coraz mniej dzieci. W Polsce wina leży w dużym stopniu po stronie tego, jak wyglądają w tymże kraju zwalczane przez Gowina prawa reprodukcyjne kobiet — jeśli ciążę postrzega się jako największe zagrożenie, mogące upierniczyć człowiekowi życie na amen, to się jej wszelkimi siłami unika. Jeśli kobieta zajdzie już w ciążę, jest traktowana jak inkubator, któremu nie wolno robić niczego, co mogłoby zagrozić nienarodzonej świętości. Luksusowe to traktowanie napoczętego kończy się w momencie porodu, kiedy okazuje się, że na miejsce w żłobku dziecko musi czekać do ósmego roku życia, w przedszkolu — do piętnastego, a jeśli przypadkiem uda mu się skończyć jakieś studia, to i tak nie dostanie pracy. Powody tego ostatniego tłumaczy profesor fizyki Jan Stanek z Uniwersytetu Jagiellońskiego:
Czuję się w obowiązku zwierzyć się Wam z bardzo przykrej tajemnicy. Nie jesteście – większość z Was – dobrze wykształceni, a jedynie tak Wam się wydaje. Zostaliście oszukani najpierw przez nauczycieli, a potem przez wykładowców. To oni, a przynajmniej wielu z nich, bezpodstawnie wypisali Wam świadectwa, zaliczyli egzaminy i wydali dyplomy – czasami nawet po kilka. Następnie chcący Wam się przypodobać politycy wmówili Wam i Waszym rodzicom, że dyplom jest tożsamy z posiadaniem wiedzy i umiejętności. […] Teraz jesteście oburzeni, bo uważacie, że należy się Wam praca. Pracy jest wiele, ale nie ma ludzi potrafiących ją wykonać. […] Nie liczcie, że tę sytuację zmienią naukowcy lub politycy. Profesorowie na ogół mają się dobrze, ratunek na uzdrowienie polskiej edukacji widzą głównie w podniesieniu płac. Politycy ewentualnie powołają specjalne komisje, które opracują programy naprawcze do roku 2050. Przemysł potrzebuje fachowców do bieżącej produkcji; gdy zmieni się technologia i nie będziecie w stanie się przystosować, chętniej zatrudnią młodszych i tańszych.
Profesor ma, niestety, rację (chociaż Maciej Łapski z Praktyki Teoretycznej się ze mną nie zgodzi). Miejsca oferowane na studiach nie mają nic wspólnego z potrzebami rynku pracy, wszystko mają za to wspólne z tym, gdzie pchają się studenci. Umowy śmieciowe oferowane owym nie mają nic wspólnego z fair play i słusznym traktowaniem, wszystko za to z mitycznym wolnym rynkiem, który według liberałów jest najlepszym lekiem na całe zło. Maciej Łapski dramatycznie zapytuje:
[…] pozostaje się zapytać profesora Stanka, gdzie są te mityczne miejsca pracy dla młodych ludzi? W call center, ubezpieczeniach a może przy rozdawaniu ulotek? Czy w tym momencie fakt, iż jesteśmy do takiej pracy za mało przystosowani, świadczy o nas źle?
No, nie świadczy. Świadczy źle natomiast o całym systemie i naszej milczącej na niego zgodzie. To nie wina studentów, że studiują, a potem spodziewają się pracy. W wieku, w którym wybiera się studia nie wie się na ogół, czego się chce od życia, a tymczasem po studentach spodziewamy się, że dokonają wyboru determinującego praktycznie całą ich późniejszą praktykę zawodową. Ja swoje studia wybrałem poniekąd przypadkiem — matematyka na Politechnice Warszawskiej wydawała mi się wystarczająco zbliżona do informatyki, a informatyka wydawała mi się pociągająca. Po czym na trzecim roku dokonałem odkrycia, że matematyka jest dla mnie łatwa, ale mnie nudzi — i znalazłem pracę jako asystent grafika. Następnie zaś skończyłem studia, jednocześnie ucząc się projektowania, a potem spędziłem kolejne 13 lat jako wyżej wzmiankowany grafik ze stopniem magistra inżyniera matematyka.
Czy to czyjakolwiek wina, że spędziłem pięć lat na studiach, z których nigdy potem nie skorzystałem? Nie posunąłbym się do obwiniania kogokolwiek. Przed rozpoczęciem studiów zdawało mi się, że matematyka bardzo mnie interesuje — okazało się, że miałem w liceum świetnego, charyzmatycznego nauczyciela i dlatego mi się tak zdawało. Po studiach nigdy nikogo nie obwiniałem za swój wybór, a przy rozmowach kwalifikacyjnych matematyka bardzo mi się przydawała — wszystkich przyszłych szefów mój kierunek studiów bardzo interesował. A były to czasy, gdy WSZYSCY studiowali marketing i zarządzanie. Po czym Gazeta Wyborcza opublikowała wiele ciekawych artykułów o tym, jak to absolwenci marketingu i zarządzania oddają się malarstwu pokojowemu, konserwowaniu powierzchni płaskich i tym podobnym głęboko intelektualnym zajęciom związanym z ich kierunkami studiów. Ja zaś przechodziłem z jednej pracy do drugiej, lepiej płatnej.
Czy wszyscy absolwenci marketingu i zarządzania wybrali studia dlatego, że planowali zmarnować pięć lat i spędzić życie na narzekaniu na swój błędny wybór? Istnieje niewielka możliwość, że wybrali je, ponieważ były to studia reklamowane jako „pewna praca po zakończeniu studiów”, „najmodniejszy kierunek ostatniej dekady”, „nasi absolwenci zarabiają trzy średnie krajowe”, etc. Bardzo mało, wydaje mi się, jest osób, które postanowiły studiować marketing i zarządzanie, gdyż ich serduszko mówiło im, że muszą koniecznie marketingować i zarządzać i nic innego nie da im pełnego spełnienia. Czy fair jest stwierdzenie, że głupio wybrali? Czy fair jest stwierdzenie, że to wina profesorów? Pracodawców? Balcerowicza osobiście?
Zbudowaliśmy sobie system, który przestał właśnie działać, a my się powoli zaczynamy orientować, że ta chwila nastąpiła. Nie sposób znaleźć szewca, brakuje murarzy, pielęgniarek, brakuje programistów Javy, brakuje kowali (to ostatnie, rzecz jasna, wiem z doświadczenia). Tymczasem nastoletniej młodzieży sugeruje się głównie: 1. karierę w reality szołach, 2. prawo, 3. psychologię i coaching. Osoby, które TERAZ zostają coachami czy prawnikami, mają szanse na karierę i pieniądze. Osoby, które za 5 lat zakończą studia, odkryją, że przez poprzednie 5 lat inni pokończyli studia pierwsi, zapchali rynek i nie ma więcej zapotrzebowania na psychologów. Ilu dziennikarzy skończyło dziennikarstwo? Ilu absolwentów filologii polskiej pracuje w zawodzie? Na Uniwersytecie Śląskim, informuje mnie artykuł z 2008, najwięcej osób chciało wtedy studiować reżyserię. Spodziewam się, że kierunek nie został natychmiast potem zamknięty, a reżyserię można studiować też w innych szkołach. Ilu jest w Polsce zawodowo czynnych reżyserów?
Wspomniany artykuł z 2008 kończy się słowami:
Prawda jest taka, że młodzi ludzie stoją na bakier z matematyką. Poziom wiedzy jest zatrważający. Nie ma więc mowy, by absolwenci szli na politechnikę, jeśli nie czują się na siłach w ścisłych przedmiotach. Po drugie młodzi nie wiedzą, co będzie się liczyło na rynku pracy za 5 lat – mówi Janusz Kupidłowski, doradca personalny.
Czyja to wina, że nie wiedzą i czyja, że stoją na bakier z matematyką? Złe mózgi mają? Trzeba ich odstrzelić? Zmusić, aby pokochali i zrozumieli matematykę? Jak?
Ruch Occupy ma na celu wytłumaczenie rządzącym, że zbudowany przez nich (i przez nas wszystkich, tak naprawdę, nawet jeśli ograniczamy się do biernego oglądania wiadomości… może zwłaszcza, jeśli się do niego ograniczamy) system powoduje, że 99% obywateli pracuje dla dobra 1%. Co gorsza, coraz trudniej jest zrobić tę słynną karierę typu amerykański sen, bo 1% przekazuje majątki dzieciom. Wojen nie ma, bogactw nikt nie konfiskuje, a liberałowie naciskają na podatek liniowy — czyli, de facto, na utrwalenie struktury, w której 1% posiada 90%, a 99% posiada 10% bogactw światowych. No i, rzecz jasna, TINA — czyli There Is No Alternative. Z tym pogodziliśmy się tak dawno, że kiedy teraz pojawiają się protesty przeciw stanowi obecnemu, nikt oprócz populistów nie widzi sposobu na zaspokojenie żądań protestujących.
Agnieszka Mitraszewska na wyborcza.biz:
Gdy skończyła się zimna wojna, mechanizmy rynkowe jakoś samoistnie stały się przedmiotem kultu. Od czasu, gdy Margaret Thatcher i Ronald Reagan przekonali świat, że rynek to klucz do dobrobytu i wolności, nikt nie miał odwagi tego podważyć. Dziś coraz częściej zastanawiamy się, gdzie leżą jego granice. Kryzys, który przyszedł w następstwie nadmiernego zaufania do rynków, nauczył nas podejrzliwości. Przyszedł odpowiedni czas – pisze Michael J. Sandel – żeby zastanowić się, na ile chcemy pozwolić rynkowi rządzić naszym życiem. Potrzebna jest publiczna debata na ten temat. Dlaczego jednak mielibyśmy się martwić tym, że wszystko można kupić? Czy to coś złego? Tak – odpowiada Sandel – a powody są dwa: nierówność społeczna i korupcja.
Jeśli za wszystko trzeba płacić, życie staje się niewspółmiernie cięższe dla osób o niezbyt zasobnych portfelach. Im więcej trzeba kupować, tym bardziej istotna staje się zamożność. Tak dalece, jak różnice w dochodach decydują jedynie o luksusowej konsumpcji, nie mają wielkiego znaczenia. Ale gdy chodzi o rzeczy naprawdę istotne, takie jak zdrowie, bezpieczeństwo, edukacja, implikacje są dużo poważniejsze.
Po cichu marzę, że kryzys wybudzi ludzi z marazmu, pogodzenia z losem i wydawania zarobionych pinionszków na produkty Apple, Nike, Adidasa, Coca Coli i MacDonalda. (Piszę to, rzecz jasna, na moim iMacu.) Potrzebujemy jednej z dwóch rzeczy — albo rewolucji, albo pogodzić się z tym, że 1% będzie coraz bogatsze, a 99% coraz biedniejsze. Za kryzys nie zapłacili dyrektorzy banków, właściciele biur maklerskich i partnerzy w spółkach prawniczych, zapłacili za niego szeregowi pracownicy w tych i innych instytucjach, bo przecież tradycyjnie tak jest, że dyrektor musi być bogaty, a pracownik niekoniecznie. I to też będą musiały zrozumieć tysiące osób studiujących prawo — owszem, przywykliśmy do tego, że prawnicy są bogaci, ale przecież nie może być tak, żeby na jednego ubogiego obywatela przypadało trzech bogatych prawników. Nie bez powodu 1% nazywa się 1%, a 99% — 99% i nie odwrotnie.
A może rozwiązaniem jest powrót do tradycji i dawno sprawdzonych rozwiązań? Zakaz pracy dla kobiet, podział na szlachtę i lud pracujący dla szlachty za utrzymanie, grosze i iPady? Może to 1% powinna się zbuntować i zażądać, aby bydło przestało się niesłusznie domagać darmowej edukacji, opieki medycznej i tym podobnych pierdół na które wszakże nie zasługuje, gdyż nie rozumie matematyki?
(Ciąg dalszy — o części obyczajowej — nastąpi.)