Amsterdam jest miastem, w którym pewne rzeczy dzieją się inaczej, niż wszędzie indziej. Nie, nie mamy na ulicach szariatu, od kilkunastu lat nie ma też dzielnic, do których nie wolno się zapuszczać, choć oczywiście są miejsca bardziej i mniej bezpieczne. Osobiście nie zapuszczam się w samo serce miasta, na Leidseplein i Rembrandtplein, ponieważ grasują tam hordy pijanych Anglików, którzy przyjechali na wieczór kawalerski. Jest to też jedyne miejsce (z tych, w których bywamy, bo np. w klubie motocyklowym nie bywamy) gdzie Zbrojmistrz i ja nie afiszujemy się ostentacyjnie z naszymi uczuciami.
Jadąc do Amsterdamu należy przede wszystkim uważać na rowerzystów. W Holandii rower stanowi podstawowy środek transportu dla wszystkich, oprócz nieporadnych turystów (poradni mogą skorzystać z wypożyczalni). Na bicyklach można zobaczyć panów w garniturze, panie w garsonkach i na wysokich obcasach, matki z dzieckiem w koszyku przy kierownicy i wszystkich innych, w tym oczywiście Waszego ulubionego kowala. Amsterdamscy rowerzyści do przepisów ruchu drogowego stosują się dość wybiórczo. W szczególności światła stanowią dla nich coś w rodzaju niezobowiązującej wskazówki. Dwa razy zdarzyło mi się, że ktoś wjechał mi w kuper, ponieważ stanąłem na czerwonym świetle (ESCANDALO!!!) przy czym jedna osoba przeprosiła, a druga mnie opieprzyła. Według przepisów należy się zatrzymywać przed pasami, w rzeczywistości panuje Grand Theft Rower i jeśli masz pecha próbować dotrzeć z Dworca Centralnego na prom, polecam buty z metalowymi okuciami i oszczep do wtykania między szprychy.
Mój ulubiony szkocki barman (aktualnie zamieszkały w Portugalii) zwykł jeździć pomiędzy samochodami, kreśląc literkę S. Dodatkowo nie miał siodełka, ponieważ uważał, że to dobra metoda na złodziei (chyba działało, bo nikt mu pojazdu nie ukradł). Podobnie, choć z siodełkiem, jeżdżą nobliwe starsze panie, matki z dzieckiem oraz panowie w garniturach. W ostatnich latach jeżdżą między samochodami rozmawiając przez komórkę lub pisząc esemesy. Przyznam, że okrutnie mnie to denerwuje i mam zawsze chęć wyciągnąć rękę i udawać, że chcę ukraść telefon, ale nie uśmiecha mi się aresztowanie przez policjanta, który nie uwierzy, że to było tak edukacyjnie i naprawdę jestem przestrzegającym prawa obywatelem.
Skoro już o rowerach: wiele razy słyszałem porzekadło, iż nie jesteś prawdziwym Amsterdamersem, dopóki nie ukradną ci roweru. Chowam się już tak siedem lat (przez pierwsze dwa jeździłem tramwajami) i odpukać nie straciłem niczego. Zlodzieje nie okradają toreb, można w nich wozić klejnoty i walizki pełne banknotów, albo kradną cały rower, albo nic.
Temat, który pojawia się ZAWSZE kiedy mówię, że mieszkam w Amsterdamie, to ziele. Coffeeshopy są oblężone, owszem. Przez turystów. Znam chyba dwóch Holendrów, którzy palą, cała reszta to turyści, ekspaci i tym podobni. Holendrzy często poczytują sobie za punkt honoru niepalenie ziela i obruszają się na naiwne pytania w stylu „ale czemu nie, skoro możesz je kupić na rogu koło warzywniaka?”. No właśnie, zakazany owoc smakuje lepiej, kupowanie ziela koło warzywniaka to jednak nie to samo.
Wspomniałem o paleniu… W Amsterdamie ludzie palą papierosy. Wszędzie. Pod wiatą na przystanku podczas deszczu, na promie (ostatnio jeden pan próbował zakurzyć w zamkniętej części i bardzo się zdziwił, kiedy Zbrojmistrz zwrócił mu uwagę), oraz oczywiście przed wejściami do wszelkiego rodzaju budynków, tworząc eleganckie kłęby smrodu. Kiedy zakazano palenia w barach, w moim ulubionym Spijkerze nadal wisiała gęsta chmura dymu, najlepiej paliło się pod znakiem „zakaz palenia”, aż dopóki policja przy którejś wizycie nie poinformowała właściciela baru, iż następnym razem odbiorą mu licencję na sprzedaż alkoholu. To wreszcie zadziało. Holendrzy są wielce zdegustowani faktem, iż nie można palić WSZĘDZIE. Zbrojmistrz opracował sposób zwracania ludziom uwagi: otóż nie należy mówić „proszę pana, tu nie wolno palić”, tylko „proszę pana, nie wiem, czy pan wie, ale ostatnio [np. pięć lat temu — GT] zmieniono reguły i teraz wolno palić o, tam”. Na to pierwsze Amsterdamersi dowolnego wieku i płci reagują agresją, na to drugie reagują zwykle „aha” i czasami udają się w wyznaczone miejsce, a czasami nie.
Większość osób mieszkających w Amsterdamie nie pochodzi z Amsterdamu. Dawno temu przeczytałem, że 40% mieszkańców miasta to ekspaci, 40% to Holendrzy z innych części kraju, a 20% to Amsterdamersi z krwi i kości. Moje osobiste badania z oczywistych powodów są niemiarodajne, ale znam tylko dwóch mieszkańców Amsterdamu, którzy się tu urodzili. Zbrojmistrz pochodzi z małego miasteczka Venlo (tu pozdrowienia dla Jasminnoir), Casper the Friendly Kowal urodził się w RPA, moja psychiatrka w Libanie, a terapeutka sądząc po akcencie gdzieś na południu kraju. Ekspatów znam rzecz jasna co niemiara, pochodzą ze wszystkich kontynentów oprócz Azji — azjatyccy znajomi jakoś mi się nie trafili. Słuchanie Amerykanina, który mówi po niderlandzku jest przeżyciem niezapomnianym, brzmi trochę jak niderlandzka wersja 'Allo 'Allo. Polaków spotykam coraz częściej, może dlatego, że w pobliżu jest polski sklep. Spotykanie Polaków w polskim sklepie rzecz jasna nie dziwi mnie przesadnie.
W związku z procentem ekspatów zapewne nikogo nie zdziwi informacja, iż w większości urzędów, szpitali, aptek (miejsca, które najczęściej odwiedzam…) da się dogadać po angielsku, natomiast w barach i coffeeshopach w centrum często nie da się dogadać po niderlandzku. Kiedyś udałem się do Subwaya, wygłosiłem eleganckie zdanie w języku taal, po czym w oczach obsługującego mnie chłopaka pojawiła się panika i wyrzęził „…English…?!” No dobrze, chcesz inglisz to masz, ludzki pan ze mnie. Przytrafiło mi się to również w piekarni i w aptece, zanim zdążyłem wygłosić pierwszą literę już zapytywano „how can I help you?”. Może po prostu nie wyglądam na Holendra, ale obstawiam raczej obsługę nieobeznaną z pięknym językiem brzmiącym, jakby ktoś nadawał po hiszpańsku, mając przy tym zapalenie gardła.
Damy w Amsterdamie ubierają się w sposób podobny do tego, jak kiedyś ś.p. Chmielewska opisywała Dunki. W roku 2015 krzykiem mody jest zakładanie bardzo opiętych legginsów, spod których filuternie prześwitują majtki (najlepiej w kropki albo paski), drewnianych chodaków oraz przygotowywanie wyjściowej fryzury za pomocą wkładania głowy pod kran i otrząsania nadmiaru wody. Makijaż jest Holenderkom obrzydliwy, niezależnie od tego, czy chodzi o szminkę czy eyeliner, produktom tego rodzaju mówimy zdecydowane nie. Na Centralnym otwarto ostatnio Victoria’s Secret, może jakoś się z turystów utrzymają. Film poglądowy przygotował Shallow Man. Zbrojmistrz, obejrzawszy film najpierw stanowczo się obruszył i powiedział, że kobiety w Amsterdamie WCALE tak nie wyglądają, po czym zaczęliśmy się przyglądać i rzeczywiście, na pierwszy rzut oka da się rozpoznać rodowite Holenderki, względnie bardzo dobrze zaadaptowane panie z zagranicy. Nie dotyczy to oczywiście osób w stroju roboczym typu elegancka garsonka i piętnastocentymetrowe obcasy, ale one tak muszą. Objechałbym też facetów, ale nie bardzo się da, makijażu nie nadużywają również, ubierają się w cokolwiek bądź i generalnie większość niczym ciekawym się nie wyróżnia. Nad czym bardzo boleję, bo kiedyś wtapiałem się w tłum bez problemu, a teraz już nie i to nie tylko wina tatuażu na głowie. W modzie są brody i fryzury na filiżankę, ale w Polsce, zdaje się, jest to samo.
Rzeczą, która w Amsterdamie nie przestaje mnie zdumiewać, jest zderzenie niezwykłej uprzejmości z niezwykłą nieumiejętnością używania słowa „przepraszam”. Wszystkie wizyty w urzędach były przyjemnością. Nikt nigdy nie traktował mnie z góry jako Polaka czy ogólnie „allochtoon” (gra słów alien/autochton). Za każdym razem uzyskiwałem pożądany rezultat, a urzędnik lub urzędniczka dziękowali mi wylewnie za przybycie, gnąc się w ukłonach. U lekarza ZAWSZE podaje się kawę lub herbatę, niby proste i tanie, ale w Polsce nigdy mi się nie zdarzyło. Nigdy nie przydarzyła mi się holenderska Pani Halinka. Za to rozmowy z obsługą klienta wyglądają na ogół zwykle tak:
— Proszę pana, nie działa mi internet.
— Istotnie, widzę w systemie, że nie działa.
— Czy nie dałoby się z tym czegoś zrobić?
— Być może, proszę zadzwonić za dwa dni.
Rozmowę tę powtarzałem cztery razy z zerowym efektem, aż dopóki nie napuściłem na infolinię Wikinga, który miał zły dzień w pracy i porządnie się wyżył, a ja następnego dnia miałem internet. Podobne rozmowy przytrafiały mi się z bankiem, kablówką i gazownią i nigdy nie doczekałem się słowa „przepraszam”, choć na ogół wina ewidentnie leżała po ich stronie i telefonicznie dawało się temu zaradzić. Ktoś powiedział mi, że banki nie przepraszają, bo to oznaczałoby uznanie winy i mógłbym wtedy lecieć do sądu. No dobrze, to banki. Ale kablówka? Siłownia? Ostatnio usiłuję doprowadzić T-Mobile do zablokowania mi konta na forum, awanturując się (dość delikatnie) o update oprogramowania telefonu, pan z T-Mobile przyświadcza, że owszem, nie ma uaktualnienia i na tym poprzestaje.
Holendrzy (to ogólnokrajowe zjawisko, nie tylko amsterdamskie) ubóstwiają pisać i wysyłać listy. Szczytem było otrzymanie przeze mnie listu z zawiadomieniem, iż otrzymam niedługo list. (Nie przyszedł.) Regularnie otrzymuję trzystronicowe epistoły, dające się streścić jednym zdaniem, ale co to za zabawa pisać jedno zdanie, skoro można pięćdziesiąt? Dostaję też niezwykle przydatne ulotki oferujące mi uczestnictwo w warsztatach jak oszczędzać energię, jak najlepiej podlewać trawnik oraz jak zaprzyjaźnić się z sąsiadami.
Teraz, drodzy i drogie, opowiem o pogodzie w Amsterdamie. Otóż jest tu mokro. Kiedy przybyłem na rozmowę o pracę, w Europie panowała fala upałów. W Amsterdamie były 24 stopnie i ucieszyłem się, że tu akurat nie ma upału. Otóż 24 stopnie to była właśnie fala upałów. Ludowe porzekadło głosi „kocham holenderskie lato, to najpiękniejszy dzień w roku”. Jesień kalendarzowa panuje od kilku dni, w Amsterdamie panuje od paru tygodni i objawia się tym, że:
- w poniedziałek pada
- we wtorek leje
- w środę pada, ale nie cały czas
- w czwartek popaduje, a wieczorem jest burza
- w piątek leje do szesnastej
- a na weekend jest słonecznie i sucho.
Przysięgam, że bogowie odpowiedzialni za pogodę w Amsterdamie to ludzkie chłopaki. Zauważyłem to już osiem lat temu i do tej pory się sprawdza, w dni pracujące pada, na weekend robi się ładnie. Jutro ma padać tylko rano, a w weekend wcale. Zupełnie mnie to nie dziwi. Co nie zmienia faktu, iż gnębią mnie problemy z grzybem, w tym cholernym mieście grzyb porasta nawet kaktusy oraz mnie, przysięgam, że porosłem grzybem na barkach i klatce piersiowej i musiałem się smarować odgrzybiaczem.
Z uwagi na to, że miasto jest małe, ale popularne, co jakiś czas wpadam na celebrytów, których na ogół nie poznaję. Jeana Reno poznałem, ponieważ wyglądał jak zaniedbany bezdomny, przyodziany w przeraźliwie drogi płaszcz, kontrast zwrócił moją uwagę. Davida Walliamsa nie poznałem, bo wydał mi się za wysoki, kiedy kupował bilet na tramwaj mówiąc głosem Davida Walliamsa. Po dotarciu do pracy odkryłem, że Walliams ma 198 cm wzrostu i nie mogłem sobie darować… właściwie nie wiem, czego. „Dzień dobry, yyy, bardzo mnie pan bawi w Little Britain”… Alain Clark, holenderski śpiewak nagrywał w studiu znajdującym się w piwnicy budynku, w którym pracowałem. Kiedy wpadłem na niego po raz pierwszy, udało mi się nawet sensownie go skomplementować – na marginesie, w teledyskach wygląda powalająco, a w realu lepiej. Potem jednak zapomniałem, bo pamięć mam zrobioną z sera szwajcarskiego i następne parę razy, kiedy nadziałem się na niego na ulicy pozdrawiałem go uprzejmie, on równie uprzejmie pozdrawiał mnie, a po pięciu minutach przypominałem sobie, kto to był i robiło mi się głupio. Na Justina Biebera nadzialiśmy się niebezpośrednio, mieliśmy wątpliwą przyjemność jechać na rowerze wzdłuż tłumu nastolatek wrzeszczących „DŻAS-TIN!!! DŻAS-TIN!!!”. Robbie Williams, Snoop Dogg i paru innych niczym mnie nie zawstydzili, bo na wszelki wypadek nie wychodziłem z domu (mieszkałem wtedy w dzielnicy czerwonych latarni). Mały rozmiar miasta nie pomaga też osobom, które omijają miejsca odwiedzane z eksami, jeśli mieszkasz w Amsterdamie, na wszelki wypadek poślub ukochanego z dzieciństwa, inaczej po paru randkach będziesz używać obwodnicy, żeby dojechać do centrum.
No i na koniec o dzielnicy czerwonych latarni. Chrześcijańska część rady miasta wpadła na świetny pomysł wykupienia wszystkich przybytków rozpusty i przekształcenia ich w miejsca, w których artyści będą uprawiać sztukę, a młodzi projektanci mody projektować modę. Udało się do połowy, to znaczy wykupili dużo fragmentów dzielnicy, po czym przyszedł kryzys i okazało się, że nie ma pieniędzy na remonty. Tym sposobem dzielnica czerwonych latarni straciła tak ze 30% atrakcji, które w tej chwili prezentują się w postaci okien zabitych dechami. Chrześcijanie to wszystko popsują.
Jeśli przypomnę sobie jeszcze coś ciekawego, powstanie druga część notki. A jeśli się powtarzam, to przepraszam, nie pamiętam, czy wspomniałem, że moja pamięć jest zrobiona z tego, no, eee… zapomniałem…
Zdjęcie: „Amsterdam beweegt” FaceMePLS (CC BY 2.0)