7 kwietnia między 15:15 a 16:30 zostanę Holendrem.
Kiedy przyjeżdżałem tu we wrześniu 2006, byłem okropnie cięty na Polskę i odgrażałem się, że wystąpię o obywatelstwo kiedy stuknie mi 5 lat i jeden dzień pobytu. Tak się nie stało. Po części dlatego, że uwierzyłem, że tu mieszkam i nikt mnie nie wyrzuca; po części w związku z dwubiegunówką — wiedziałem już wtedy, że tracę pracę w starej firmie i nie chciałem wydawać pieniędzy na opłatę za obywatelstwo. (Premier Rutte podniósł ją w ciągu dwóch lat z 250 do 821 euro, co jest tylko jednym z powodów, dla których niecierpliwie czekam na wybory.) Tak się jednak złożyło, że pieniądze się pojawiły, mniejsza o to, jak (legalnie, w każdym razie) i ze Zbrojmistrzem uznaliśmy, że warto zainwestować i upewnić się, że tutejsi naziole nie będą mogli mnie stąd w żaden sposób usunąć.
Wizja ta nie jest do końca nieprawdopodobna. W ostatnich miesiącach notowania rządzącej VVD spadły do takiego poziomu, że o wygraną w ewentualnych wyborach (które, o ile nie nastąpi nic niespodziewanego, będą miały miejsce w 2017) walczą VVD (liberałowie), D66 (demokraci, którzy są wszystkim tym, czym SLD nie jest) i PVV — partia, ujmijmy to delikatnie, prawicowa. Lider tej ostatniej, Geert Wilders zasłynął wieloma rzeczami, między innymi stworzeniem pełnego przekłamań filmu „Fitna”, mającego pokazać, jak bardzo muzułmanie nienawidzą niewiernych, oraz zadaniem dramatycznego pytania podczas zlotu kolegów z partii — „czy chcemy więcej Marokańczyków, czy mniej?” na co rozochoceni kolesie odpowiedzieli chórem „mniej! mniej! mniej!”. Pechowo, dla nich rzecz jasna, zarejestrowała to kamera. Co dziwne, notowania PVV ani nie wzrosły, ani nie spadły, a zwolennik rządów białej rasy, Wilders jest pół-Indonezyjczykiem i farbuje sobie włosy na kolor kurczaczkowy. Z jakiegoś powodu jego zwolennicy nie mają z tym problemu. Niemniej jednak włosy włosami, ale szansa, że farbowany blondas zostanie premierem istnieje (o ile uda mu się zbudować koalicję). A jednym z jego celów jest pozbycie się z Holandii Marokańczyków, Rumunów, Bułgarów, Polaków (na których temat co jakiś czas się wypowiada) i generalnie wszystkiego, co nie jest aryjskim blondynem od urodzenia szprechającym w języku taal.
Dzięki paszportowi, o który wolno mi wystąpić 6 dni po uzyskaniu obywatelstwa, pan Wilders będzie mi mógł nafiukać. Ale są i inne pozytywy. Ominie mnie na przykład konieczność dokonywania wyboru między kandydatami Komorowskim, Dudą, Ogórek i Jarubasem (nie do końca wierzę w uzyskanie stu tysięcy podpisów przez pozostałych, no, powiedzmy, że Palikotowi się uda). Nie będę musiał głosować na SLD, czy inne Europy Plus Twoje Ruchy, bo Zielonym znów nie uda się zarejestrować list. Już wyłącznie w ramach humoru zeszytów szkolnych będę czytał, co powiedziała poseł Pawłowicz i co na to odparł poseł Niesiołowski.
Kasper the Friendly Kowal zapytał mnie, po co mi właściwie paszport niderlandzki i bardzo się zdziwił odpowiedzią, która brzmiała: chcę przyłożyć rękę do wykopsania Marka Rutte z fotela premiera. Rutte stanowi skrzyżowanie osobowości Leszka Millera z poglądami Korwina (tyle, że bardziej wyględne). Ciężko pracuje nad rozmontowywaniem państwa socjalnego, którym jest Holandia i odnosi — niestety — liczne sukcesy. Jego koalicjantem jest PvdA, Partia Pracy, która pod wodzą Diederika Samsoma wykonała woltę godną SLD, mianowicie wystartowała w wyborach z programem socjalno-lewicowym, po czym weszła w koalicję z liberałami i zaczęła grzecznie przyklepywać ich pomysły. Samsom, tchórz i oportunista, schował się na wszelki wypadek w cieniu i na stanowisko wicepremiera wystawił Lodewijka Asschera, którego słyszałem na własne uszy w radio, kiedy perorował o tym, jak Polacy zabierają pracę Holendrom. Ta próba sięgnięcia po głosy wyborców PVV okazała się kompletnym niewypałem i aktualnie PvdA ma 40% poparcia, które uzyskała w wyborach, a ja dziwię się, że zostało im aż tyle.
Polska pozostanie krajem mi drogim z powodów oczywistych: tam mieszka moja rodzina, mam tam przyjaciół i znajomych, tam uczyłem się początków kowalstwa. Poza tym, można tam zrobić tanie zakupy. nowe tatuaże za 10% ceny holenderskiej i najeść się porządnego żarcia — z biegiem lat nic się nie zmieniło i Holendrzy nadal nie umieją gotować. Ale nie ma się co oszukiwać — po 8.5 latach pobytu w Holandii żaden ze mnie ekspert na temat polskiej polityki, ekonomii czy rynku mieszkaniowego. Czytam Wyborczą i nie znam osobiście żadnego wyborcy PiS, zatem mój punkt widzenia na sprawy polskie jest w najlepszym wypadku ograniczony. W związku z tym planuję rzadziej się wypowiadać na temat polskiej polityki. Wielkiej straty, jak sądzę, nie będzie.
Na koniec jeszcze coś: okropnie mnie denerwują wpisy na forach o mniej więcej takiej treści: „Cham Komoruski wypędził młodziesz s kraju .Pszes rzondy PO wyjechały dwa milijony za hlebem .Tylko Duda i PiS mogom uratować Polske pszed dżenderem i Rzydami !” Otóż nie, moi drodzy, NIE wyjechałem za chlebem, w Polsce zarabiałem przyzwoicie i było mnie stać właściwie na wszystko, czego mi się tylko zachciało. Wyjechałem, bo miałem dość osób piszących takie pierdoły, ministra edukacji Giertycha, premiera Kaczyńskiego, braku ustawy o związkach rejestrowanych, że o równości małżeńskiej nie wspomnę. Miałem dość alternatywy pod postacią SLD, publicystów w typie Terlikowskiego i Zdorta, Trujki udzielającej miejsca na antenie panu, który ciężko żałował, że jak pobije pedała, to go ukarzą jak za pobicie człowieka, „Wprost” i tym podobnych czynników. Wystąpienie o obywatelstwo niderlandzkie nie wymagało ani chwili zastanowienia, skoro alternatywę stanowiła zbrodnia smoleńska, wyciąganie pieniędzy z OFE, które przecież miały być takim dobrym pomysłem, kredyty we frankach szwajcarskich, protesty górników, KRUS, emerytury policyjne od 35 roku życia, polska państwowa służba zdrowia i zasiłek dla dwubiegunowca wysokości 520 zł (możliwe, że do tej pory wzrósł i wynosi np. całe 600 zł, nie chce mi się sprawdzać). Mając do wyboru (jeszcze wtedy) Tuska lub Kaczyńskiego, wybrałem Ruttego. A teraz zadbam, żeby za długo już nie porządził.
Foto: Mark Rutte, zdj. Nick van Ormondt