Sprzedane. Miała być na ten temat długa notka z zupełnie innym kręgosłupem, ale nie mogę jej napisać wystarczająco dobrze jak na swoje standardy. W przyszłym roku muszę stać się gorszym grafomanem i przestać mieć jakiekolwiek standardy, przecież w tym tempie nigdy nie zostanę Jasonem Huntem.
No więc. Sprzedaż mieszkania wyglądała mniej więcej tak. Spędziliśmy sześć miesięcy na powolnym remoncie. Powolny był po części dlatego, że niektóre rzeczy trzeba robić podczas suchej, słonecznej pogody, a w Amsterdamie takowa trafia się cztery razy do roku po osiem godzin, po części bo miałem depresję, a po części bo dobijali mnie remontowcy. Pracowałem w Holandii z trzema ekipami i żadna nie nadawała się do polecenia dalej. Ta też nie. Niemniej jednak na początku października remont został zakończony i pozostało sprzedanie różnych przedmiotów typu pralka i meble z IKEA i wystawienie całości na sprzedaż.
O tym, że uszkodziłem sobie plecy pisałem. Reszta poszła łatwo. Położyliśmy nową podłogę, zaprosiliśmy agenta i fotografa, zrobiliśmy zdjęcia (po których w życiu bym swojego mieszkania nie poznał) i w piątek wieczorem mieszkanie weszło na rynek. Poprosiłem, żeby weekend dać nam jeszcze na drobne poprawki, bo perfekcjonistą jestem we wszystkim i nie umiem przestać poprawiać, w poniedziałek rozpoczęły się widzenia, a w środę rozpoczęła się walka pięciu kupujących, w wyniku której mieszkanie sprzedałem prawie 10% powyżej ceny wywoławczej.
Najpierw nastawiłem się na twardą niewiarę, co przecież nie może być aż tak dobrze. W niewierze pozostałem właściwie do poniedziałku rano, kiedy o 9:15 spotkaliśmy się celem ostatecznej inspekcji, która potrwała trzydzieści sekund, potem pojechaliśmy do notariusza podpisać resztę papierów i oddać klucze, następnie zaś wybraliśmy się ze Zbrojmistrzem uczcić okazję kawą i wuzetką. No dobra, nie wuzetką, bułką z wędzonym kurczakiem, awokado i nasionkami czegoś. Pyszna, polecam, gdybyście byli w Bagels & Beans. Potem ukochany mężczyzna oddalił się do pracy, a ja pojechałem do domu – wspólnego – i zaczęło mi odpierdalać.
Oczywiście kiedy zaczęło się robić nieciekawie zadzwonił do mnie kumpel potrzebujący pomocy i wypłakania się w rękaw, a ja udawałem, że go słucham, jednocześnie pełzając po ścianach. Wreszcie kumpel skończył, ja odetchnąłem z ulgą i mogłem już poddawać się szaleństwu bez przeszkód. Czułem potrzebę zrobienia CZEGOŚ. Nie wiedziałem tylko czego. Nie chodziło o opicie sukcesu czy tym podobne rzeczy, po prostu moja niewiara i postawa zen wobec czegoś, co się nie dzieje nagle z hukiem się zakończyła i zrozumiałem, że bezpowrotnie pozbyłem się swojego najdroższego i jednego z najbardziej nietrafionych zakupów w życiu.
Mieszkanie to nie tylko ściany. To miejsce, w którym dzieją się rzeczy, a w tym mieszkaniu działo się bardzo wiele. Dobre, złe, takie sobie. Rzeczy dozwolone od lat 18 i niedozwolone w żadnym wieku, nawet w Amsterdamie. Miejsce, w którym zawsze mogłem się schronić, nie wpuścić rzeczywistości, zasłonić zasłony i udawać, że mnie nie ma. Dostępne wyłącznie mnie i tym, którym w swej nieskończonej dobroci umożliwiałem wstęp. Oddałem ostatnią parę kluczy przystojnemu doktorowi z bogatymi rodzicami, uścisk dłoni, życzenia najlepszego na nowej drodze życia. You can never go home again.
Zwaliło się na mnie wszystko naraz. Ulga. Radość z uzyskanej ceny i braku długu w banku (a w najgorszej wersji zapowiadało się, że po sprzedaży będę to mieszkanie spłacać jeszcze kilka lat). Zrozumienie, że już nie mam gdzie uciec, gdyby, nie dajcie Bogowie, coś nie wyszło ze Zbrojmistrzem. Zrozumienie, że miesięcznie będę mieć na koncie średnio 1000 euro więcej. Epizod mieszany jak w pysk strzelił, feel all the feels. Dopomogłem sobie diazepamem, który mam przepisany na sen i na wypadek takich właśnie odczuć i jakoś dotrwałem do wieczora.
Przespałem 11 godzin, wykończony burzą uczuć i wstaniem o niemożliwej dla mnie godzinie (nie powiem, o której, bo mnie zabijecie), po czym we wtorek historia się powtórzyła z większym przytupem. W końcu, roztrzęsiony, zamiast do lekarki zadzwoniłem do Ulfa, który powiedział mi mniej więcej tak: przeżywam jednocześnie żałobę po – było nie było – stracie, oraz radość związaną z sytuacją finansową. Obie te rzeczy są naprawdę potężne, bo sprzedałem mieszkanie, a nie długopis. Poniekąd nastąpiło też ostateczne związanie mnie ze Zbrojmistrzem, mimo, że ślub w maju, bo nie mam się dokąd wyprowadzić, nawet gdybym chciał. Brak mieszkania stanowi więzy o wiele ciaśniejsze, niż obrączka. Ileż jest par, które się rozwiodły, ale dalej mieszkają razem i zgrzytając zębami spłacają kredyt?
Skoro mowa o kredycie… całe życie nienawidziłem być komukolwiek winny pieniądze. Kredyt jest ekstremalną formą tego doznania, a mój kredyt był sformułowany w sposób praktycznie uniemożliwiający jego spłatę. Gdyby pan doktor nie zakochał się w pięknej, nie przeczę, białej przestrzeni miałbym nadal dług w banku. Nie mam. Kurczowa niewiara w to, że kiedykolwiek pozbędę się tego kurewskiego kredytu musiała się zachwiać pod ciężarem papierów od notariusza, w których, jak w mordę strzeli, rozpisane są wszystkie rachunki i na koniec odnoszę zysk. 101 euro i 36 centów. Ale kredyt jest spłacony.
Nie wiem, czy ktokolwiek w ogóle rozumie, jak się czułem przez te ostatnie dni, ale już jest dobrze. Przyjąłem do wiadomości. Uczę się na nowo wielu rzeczy, o czym może napiszę niedługo, kiedy mi wyjdzie ta druga notka. A na razie mam naprawdę zajebisty koniec roku 2015. Oby 2016 był w jednej trzeciej tak dobry.