Naturalnie, myślę o mężczyznach

Portal gazeta.pl odświeża tekst z listopada o mężczyznach, którzy są nie tacy.

Ewa, trzydziestolatka, wyrzuca z siebie jednym tchem: – Faceci są teraz jacyś dziwni. Moje koleżanki, a mam same młodsze, mówią to samo. Żaden nie chce się wiązać. Czy to normalne, żeby facet chciał mieszkać z kobietą przez wiele lat, ale byle tylko nie kupować razem mieszkania, byle nie brać ślubu, niby razem, ale wygodnie? A kiedy coś więcej? Kiedy dzieci? – wzrusza ramionami, wyraźnie przestało ją to już nawet złościć. Wygląda na zrezygnowaną. 

A z drugiej strony głosy mężczyzn: one chcą pracować, świetnie wyglądać, musi być pełen portfel, kasa na wszystkie zachcianki, a do tego pełne partnerstwo, pełne zaangażowanie, zarabiaj krocie, ale miej czas hołubić, robić zakupy, gotować i świadomie ojcować. 

Rozmijamy się. Ale też nasze oczekiwania co do partnera, nasze definicje idealnego mężczyzny/idealnej kobiety zmieniają się z czasem. Czy po trzydziestce stajemy się coraz mniej wymagający? Czy w pewnym momencie wystarczy, żeby on nie był obciachowy, a ona nie przynosiła wstydu?

Po trzydziestce rzeczywiście oczekiwania potrafią się zmienić, ale lubię myśleć, że nie dlatego, że jesteśmy mniej wymagający (choć niektórzy z pewnością tak i zapewne dobrze im to robi — po dziesięciu latach poszukiwań młodego Seana Connery z doktoratem z polonistyki, zawodowo piszącego wiersze i uprawiającego boks wagi ciężkiej, dzięki czemu przynosi do domu 10 tysięcy zł miesięcznie, tudzież supermodelki biegle władającej sześcioma językami, świetnie gotującej i pragnącej wyłącznie oralnie zaspakajać swojego mężczyznę, podczas gdy on pije piwo i ogląda futbol dobrze jest nieco obniżyć wymagania). Lubię myśleć, naiwnie, że po trzydziestce wiemy więcej o życiu.

Faceci, którzy nie chcą się wiązać, ale mimo to trwają w stanie dziwnego zawieszenia z niby-narzeczoną-ale-niezbyt tak naprawdę nie wierzą, że spotkali Tę Jedyną i ciągle czekają na oralnie-kuchenną supermodelkę, nazwijmy ją w skrócie Cindy. I nie, nie wpadam tu w klimaty rodem z Kafeterii typu „było mu nie dawać, ty głópia, teras to on jurz nie zehce ślubu nigdy ! ja się zawziełam i teras mam menża”, bo nie seks jest problemem. Problemem jest nadmiar wyboru, media i ekonomia.

O wiele łatwiej jest się zdecydować na ślub, kiedy wie się na pewno, że to ta właściwa osoba. Ale skąd mamy niby to wiedzieć? Tak naprawdę dopiero na łożu śmierci wiadomo, że wybrało się dobrze. Gdy powiedziałem mamie, że rozważam sprzedaż mieszkania i zamieszkanie ze Zbrojmistrzem spytała „a co, jeśli coś nie wyjdzie?” No cóż, jeśli coś nie wyjdzie, to będziemy się nad tym zastanawiać, ale jeśli będę się nad tym zastanawiać teraz, resztę życia spędzę zawieszony w stanie „to mój chłopak, dopóki nie spotkam innego”. Każdy ślub, każde założenie firmy, każda przeprowadzka za granicę to pewne ryzyko. Niekiedy się udaje, niekiedy nie. Niekiedy małżeństwo kończy się rozwodem, ale mimo to warto było wziąć ślub i spędzić razem te dziesięć lat. Czy naprawdę wierzymy w to, że uda nam się uniknąć WSZELKIEGO ryzyka? Nawet jeśli zamkniemy się szczelnie w domu, istnieje możliwość, że w budynek wbije się samolot i sufit zawali nam się na głowę.

O poszukiwaniu opcji idealnej mówią nam media. Idealna musi być praca, idealny związek, idealny seks, idealna dieta, sylwetka, sukienka, partner. A tymczasem nasz partner, dajmy na to, łysieje. Jak ja się z takim na Fejsbuniu pokażę? No więc trwamy w tym związku, ale na wszelki wypadek oczy otwarte w poszukiwaniu młodego Connery’ego z pięknym włosiem. (Dodatkowo dołujemy się faktem, że mamy w pasie o 3 cm za dużo, a w pracy od trzech lat bez podwyżki — na wszelki wypadek na Fejsbunia wrzućmy zdjęcie sałaty z serkiem wiejskim, podpiszmy „śniadanko 😉 ;)”, wywalmy tę kupę do śmietnika zanim partner zauważy i zróbmy standardowe kanapczory z boczkiem). Mój eks, zwany Wikingiem, nigdy sobie mnie na wszelki wypadek nie dodał do Facebookowych znajomych. Bo co, jeśli się nie uda? (Poniekąd słuszna obawa, bo się nie udało.)

Ekonomia — czy ja muszę coś dodawać? Polityka prorodzinna polegająca na dopierdalaniu tym nieszczęśnikom, którzy nie odważyli się wyjechać za granicę, pękła im guma i Chazan odmówił im aborcji średnio zachęca do prokreacji. Mój brat będzie wozić dzieci przez pół Warszawy, bo w części miasta, w której mieszka dzieci mogą się dostać do przedszkola po 15 roku życia. Permanentne życie na umowach śmieciowych średnio daje poczucie bezpieczeństwa, przydatne, gdy bierzemy sobie na głowę zobowiązanie pt. dziecko, z którego nie można zrezygnować po paru miesiącach z uwagi na nieprzedłużoną umowę. Głosowanie na Korwina nie oznacza zawsze zgody ze wszystkimi jego postulatami, u części wyborców oznacza zwyczajną desperację, bo ileż można żyć w stanie zawieszenia między PO, PiS, SLD pod wodzą Millera i Watykanem? (Jak mi tu ktoś napisze, że Palikot to lewica, nie ręczę za siebie.) Istnieje duże prawdopodobieństwo, że gdyby — mimo anty-demokratycznego systemu wyborczego obowiązującego w Polsce — Kościół Spaghetti zarejestrował listy we wszystkich okręgach, również pastafarianie przekroczyliby próg 5%.

Mimo tych wszystkich problemów są wśród nas ludzie, którzy kupują razem mieszkania, biorą śluby (oczywiście tylko hetero, bo ślub homo anuluje automatycznie wszystkie śluby hetero i truje małe dzieci kurarą) i prokreują. Czyż nie jest to dowodem, że bóstwa istnieją? Ale do tego też trzeba dojrzeć (chyba, że jesteśmy kafeterianką). Cieszę się, że Terlik poznał swoją wybrankę w żłobku i nigdy więcej nie musiał spojrzeć na żadną inną kobietę płci odmiennej, ale nie odważyłbym się — w przeciwieństwie do niego — sugerować, że wszyscy ludzie na świecie powinni zrobić to samo, ba, że to jedyny możliwy model. Pytanie brzmi, ile to dojrzewanie trwa i jak wygląda. Po dziesięciu latach trwania w stanie zawieszenia trzeba albo pogodzić się z tym, że dojrzenie tego akurat partnera nie nastąpi (znanym rozwinięciem tej historii jest raczej: nasz mężczyzna po 14 latach nagle nas porzuca, wpada w ramiona szał-blondyny, a dwa miesiące później dostajemy od niego zaproszenie na ślub), albo sprawdzić, czy ukochany nie jest entem (enty nie podejmują decyzji pochopnie).

Mój związek ze Zbrojmistrzem daje mi przyjemne uczucie pewności, którego kiedyś nie miałem. Dawno temu, w Polsce, postrzegałem wyłącznie możliwości „i żyli razem długo i szczęśliwie” oraz „te zboczeńce chędożące się w miejscach publicznych”. Po przybyciu do Amsterdamu i zakończeniu konkubinatu z Szacownym Eks-Małżonkiem dowiedziałem się, że są również inne opcje i potestowałem je trochę, w międzyczasie zniechęcając się do związków, ponieważ wybierałem sobie osoby dające mi ten rodzaj dysfunkcji, który prezentowali moi rodzice. Z Wikingiem pouprawiałem trochę masochizmu psychicznego (nie spodobało mi się). Z DJem pouprawiałem trochę imprez i dragów (spodobało mi się, ale w końcu dobrano mi leki). I dzięki temu dowiedziałem się, jakiego związku NIE chcę. Zbrojmistrz nie jest najśliczniejszy w mieście, ale ja już poznałem najśliczniejszego w mieście i okazało się, że jest uzależniony od metamfetaminy. Najlepszego imprezowicza też poznałem i wystawił mnie do wiatru, gdy wpadłem w depresję. Najbogatszego w mieście nie poznałem, ale kasa kompletnie nie robi na mnie wrażenia. Jestem po trzydziestce i dzięki temu moje oczekiwania wzrosły: nie wymagam już tylko żeby był ładny, mądry, wesoły i utalentowany. Wymagam, żeby był Zbrojmistrzem.

Obrazek: Gary Varvel, „Conscious uncoupling of healthcare”