Biedni biali konserwatywni chłopcy

Niech za motto posłuży powyższy cytat:

[Steve Bannon] jest jedynym heteroseksualnym mężczyzną z jakim rozmawiałem na temat teorii międzysektorowego feminizmu. Od razu zauważył powiązanie [teorii] z uciskiem odczuwanym przez konserwatywnych, młodych białych mężczyzn.”

(Guardian, Carole Cadwalladr)

A może jeszcze jeden?

Na gruncie przesłanki eugenicznej życie niepełnosprawnego dziecka poczętego konkuruje z bliżej nieokreślonym dobrem kobiety, które w istocie stanowi wartość niższą niż życie ludzkie.

(Sejmowa komisja ustawodawcza, 17 marca 2018, polecam zajrzenie do artykułu i sprawdzenie, co porabiała opozycja.)

W tym momencie porzucam aktualną politykę celem zajęcia się przywilejem, a jako przystawkę zapytam: czy myślicie, że Steve Bannon jest sprzymierzeńcem „międzysektorowych feministek”?

*

Jakoś tak się składa, że na Twitterze mam głównie Amerykanów, którzy zajmują się kilkoma kwestiami:

  1. Byciem fajnymi autorami, muzykami, aktorami, etc.
  2. Masakrami w amerykańskich szkołach i Stabilnym Geniuszem. (Ileż słów kluczowych, hashtagów i kont musiałem poblokować, a ciągle mi wskakuje…)
  3. Przywilejem i kwestią allies, czyli sprzymierzeńców.

Przywilej jest tym, co odróżnia osoby hetero od homo; białe od niebiałych; mężczyzn od kobiet; wyborców PiS od wyborców Razem. Jest władzą, chcianą lub niechcianą. Jakbym się nie natężał, nie stanę się czarnoskórą kobietą. Nie będę prowadził jej życia, zmagał się z tymi przeciwnościami, co ona. Nie będę w pozycji, w której będę musiał skądś wytrzasnąć kilka tysięcy na aborcję w Anglii. Nie będę osobą trans – wyzywaną, wyrzucaną z pracy, ofiarą fizycznej, psychicznej, emocjonalnej przemocy uznawanej za coś zupełnie naturalnego. I tak dalej. Osobami posiadającymi największy przywilej są – skąd wiedzieliście? – konserwatywni, młodzi, biali mężczyźni. W miarę możliwości pochodzący z bogatych rodzin, ale niekoniecznie, bo ci, którzy czują się uciskani w rzeczywistości narzekają na to, że mają przywileju za mało.

Przywilej dotyczy nawet białych, konserwatywnych, hetero mężczyzn mieszkających w piwnicy i bezrobotnych. Jest tak z bardzo prostego powodu: mają o wiele większą szansę na znalezienie wysoko płatnej pracy. Akcje typu „50% kobiet-menadżerek” powodują wyrównywanie tych szans, co uciskanym mężczyznom nie pasuje. Ponieważ, co tu ukrywać, lepiej jest mieć większe szanse niż mniejsze. A to, że ciemnoskóra lesbijka nie ma w domu niczego do jedzenia? Nie ich problem, mają swoje. Przywilej nie rozwiązuje problemów sam z siebie, ułatwia znalezienie rozwiązania.

Jako członek pewnych mniejszości (homoseksualnej, a jak się okazuje trochę też żydowskiej, ale nie będę się dopisywać – moje 7% żydowskiej krwi nigdy nie spowodowało dyskryminacji wykraczającej poza biednych, konserwatywnych, młodych białych mężczyzn wołających za mną „ty Żydzie”) mam jednocześnie swój przywilej i jestem sprzymierzeńcem. Nie dotyka mnie na przykład rasizm. Nie wpływa na mnie praktycznie zakaz aborcji. Sformułowanie – tak piękne, że mi je podesłano, ale nie dziękuję – „bliżej nieokreślone dobro kobiety” – powoduje we mnie pewną trzęsiączkę, ale tak naprawdę mógłbym się nim po prostu nie zajmować i na tym polega mój przywilej.

W artykule „Justin Timberlake, John Mayer, And The Western Rehab For White Masculinity” Anne Helen Petersen pisze:

[Nowy album Timberlake’a, Mężczyzna puszczy] to obraz porównywalny z podróżą na ranczo dla kolesiów: przypadkowa projekcja jego największych słabości, pożądanie zanurzenia się w prostym, żywiołowym, mitycznym, męskim świecie, który nie zadaje trudnych pytań i nie wymaga zniuansowanych odpowiedzi. […] większe pytania o przywilej, białość, władzę i męskość wydają się krystalizować w swych najsilniejszych formach. Wielkim przywilejem białej męskości jest unikanie tych pytań.

 

Nie muszę słuchać feministek, kobiet ogólnie, osób niebiałych i tak dalej. Mogę sobie pozwolić na zablokowanie gazety.pl, Polityki, sam nie wiem czego jeszcze. Duża część czytelników tej notki może sobie pozwolić na jej nieczytanie. Bo albo Was nie dotyczy, albo myślicie, że tak nie jest. Albo należycie do uciśnionych, białych, heteroseksualnych mężczyzn. Macie ogromny przywilej – bazę do startu. Jak młodzi korwiniści, wypisujący pierdoły o liberalizmie z dużego mieszkania, które kupili im tatuś i mamusia. Jak polscy katolicy, narzekający na to, że są dyskryminowani. Jest ich około 90% (zalinkowany artykuł się z tym rozprawia, ale umówmy się, że nie liczą się czyny, tylko słowa). Ale pozostałe 10% ich strasznie dyskryminuje, co polega na tym, że chcą im odebrać ogromne przywileje, które posiadają.

Spójrzmy chociażby na kwestię małżeństw osób tej samej płci. Argumenty przeciw są na ogół dwa: 1) zniszczą tradycyjne małżeństwa i rodziny (jak?), oraz 2) to domaganie się przywilejów. Łatwo jest zauważyć, że otrzymanie tej samej możliwości – i żadnej innej – jaką posiadają pary odmiennopłciowe nie jest żadnym przywilejem, ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby pary hetero mogły sobie ten przywilej zatrzymać. Osoby, które na pytanie o związki jednopłciowe odpowiadają „nie wiem” w rzeczywistości mówią „nie mój problem, nie do mnie pytanie”. Już przywilej posiadają, a to, czy posiadają go inni ich nie interesuje, bo nie musi.

Teraz zaczyna się problem drugi.

Na moim blogu i Buniu udzielały się pewne osoby, które się zapewne rozpoznają, bo są specyficzne. Ich podejście wygląda mniej więcej tak: uskarżają się na złe traktowanie. W najlepszej wierze pytam, jak chciałyby być traktowane, na co osoby odpowiadają, obrażone, że jeśli nie wiem, to mam się nauczyć (jak się uczyć, jeśli odmawia mi się odpowiedzi na pytania?) Jak wspomniałem, należę do mniejszości homoseksualnej. Czasami ktoś potraktuje mnie niewłaściwie zupełnie nie dlatego, że jest uciśnionym i dyskryminowanym kibicem Legii co lubi bić pedała, tylko jest niedoinformowany. Nie jest moim obowiązkiem douczanie. Ale leży ono w moim interesie.

Wierzę, że allies są ogromnie przydatni. Nie przeszkadza mi ani trochę gdy wypowiadają się na tematy związane z życiem par jednopłciowych – dopóki nie mówią potwornych bzdur, które mogę wtedy poprawić lub nie. Ale na tym, że istnieją i się wypowiadają dużo zyskuję, ponieważ są w stanie uświadomić światu, że np. małżeństwa gejów są nie tylko interesem owych gejów. Przypomnieć osobom odpowiadającym „nie wiem”, że posiadają rodziny, przyjaciół, dzieci, rodzeństwo. Zaoszczędzić mi godzin spędzanych na cierpliwym tłumaczeniu każdemu i każdej z osobna, że nie planuję im rozbijać rodzin i małżeństw.

Jak wiadomo mieszkam w Holandii i mam męża, ale kiedy przyjadę do Polski – nie mam. Co może niedługo zaowocować ciekawymi wyrokami Trybunału w Strassburgu, ale o ile wiem ta chwila jeszcze nie nastąpiła. Skracam swoje pobyty w Polsce do minimum, bo nie czuję się tam bezpiecznie. Jeśli Jos wyląduje w szpitalu można mi legalnie odmówić informacji o jego stanie zdrowia, prawa do podejmowania decyzji i tak dalej. Temat związków osób tej samej płci w Polsce wpływa na mnie osobiście niezależnie od mojego obywatelstwa i stanu cywilnego w krajach cywilizowanych. Pozostaje mi wybór: godzić się z niebezpieczeństwem, wykupować skomplikowane ubezpieczenia i mieć nadzieję, że zostaną w Polsce uznane… lub porzucić myśl o widywaniu rodziny i przyjaciół. Moi sprzymierzeńcy mogą sobie pozwolić w pewnym momencie na to, żeby przestać się tematem zajmować. Ja nie.

Mój amerykański przyjaciel eksplodował niedawno na widok artykułu Brandi Miller „If You Want To Be An Effective Ally, Be Quiet And Know Your Place”, czyli „Jeśli chcesz być efektywnym sprzymierzeńcem, bądź cicho i znaj swoje miejsce”.

Szczerze mówiąc, bycie sprzymierzeńcem jest z natury samouwielbieniem i zależy od pochwał osób marginalizowanych.

Oraz:

Bycie sprzymierzeńcem często niesie ze sobą niewidzialną i niezasłużoną odznakę, która daje przyzwolenie (lub przynajmniej uprawnienie) do problematycznego rasizmu tej osoby i przenosi konwersację z uciśnionych na interweniujących.

Nie stać nas na to, pani Miller. Rozumiem, co pani mówi. Ale nie jesteśmy – my mniejszości, nie my król – w pozycji, w której możemy sobie pozwolić na opierdalanie sprzymierzeńców za to, że nie są nami. Ponieważ w większości, jak by nie była definiowana, istnieją następujące podgrupy:

  1. Ludzie, którzy nas szczerze nienawidzą.
  2. Ludzie, którzy używają nas, kiedy im wygodnie (nazwijmy ich w skrócie Platformą Obywatelską i SLD).
  3. Ludzie, którzy szczerze chcą naszego dobra, nawet jeśli mogą dzięki swojemu woke chodzić opromienieni chwałą.
  4. Ludzie, którym się nie chce douczać i „tylko tak mówią”, a „ty nie masz po prostu poczucia humoru”.
  5. Ludzie, którym nasze problemy szczerze zwisają.

Osobiście zaliczam się w zależności od problemu do grup 3 i 4. Łatwo mi deklarować się honorową kobietą i feministą, ponieważ nie ponoszę z tego tytułu żadnych konsekwencji. W każdej chwili mogę wykonać Timberlake’a i wycofać się na z góry upatrzone pozycje. Kwestia aborcji w Polsce żywo mnie porusza z uwagi na to, że posiadam przyjaciółki, które trzęsły się kupując testy ciążowe. Potrafię sobie wyobrazić, że jest takich osób więcej, a i moje przyjaciółki mogą ten sam problem mieć np. jutro. Ale moje poruszenie tym tematem ciągle jest raczej teoretyczne, nawet jeśli problem dotknie osobę bardzo mi bliską.

Podejście pani Miller – oraz tajemniczych specyficznych osób, o których pisałem powyżej – uważam za bardzo szkodliwe. Prowadzi ono bowiem do syndromu oblężonej twierdzy. Owszem, jeśli naszym celem jest uskarżanie się na to, jak jesteśmy biedni i jak podle świat kopie nas po oczach, obrażanie się na niedokształconych sprzymierzeńców baaaaaardzo w tym pomoże. Gdy pewnego dnia, mam nadzieję, że przez nadejściem XXII wieku nastąpi w Polsce referendum na temat małżeństw osób tej samej płci dawni sprzymierzeńcy mogą po prostu wykonać Timberlake’a i nie pójść do urn. Frekwencja 10% zaowocuje… wiadomo czym. Wyganianie z manifestacji feministycznych facetów; z parad LGTBQIA+ heteroseksualistów; obrażanie się za to, że ktoś wymieniając powyższe literki jakąś pominie spowoduje właśnie to: następnym razem osoba nie wymieni żadnych literek.  Bo nie musi. A my będziemy odnosić moralne zwycięstwa jak Polska głosująca przeciw Tuskowi. Przyjdzie nam z tego to, co przyszło Polsce głosującej przeciw Tuskowi.

Zdaję sobie sprawę, że to mało radykalna postawa i zadowalanie się byle czym. Ale chciałbym zwrócić uwagę na istnienie Roberta Biedronia. Jest on afiszującym się gejem, oficjalnie posiadającym nieoficjalnego partnera. Jest też bardzo popularny (lub był, kiedy ostatnio sprawdzałem). W ogóle mnie nie ciekawi, czemu ludzie na niego chcą głosować – a wypada dobrze nawet w sondażach prezydenckich. Niech sobie głosują, bo chcą być pogłaskani za swoją dobroć i otwartość. Ważne, żeby zagłosowali. Opierdalanie ich za to, że są za mało radykalni, albo za dużo mówią i powinni się zamknąć i znać swoje miejsce nie zaowocuje nagłym równouprawnieniem. Bo ci, którzy Biedronia (i mnie) nienawidzą pozostaną na swoich pozycjach. Tylko ich słowa będą nagłośnione i zdefiniują publiczny dyskurs. Tak, jak uciśnieni biali, konserwatywni mężczyźni (no dobrze, czasami niemłodzi) dominują dyskusję o aborcji.

W tej konkretnej kwestii jestem tylko sprzymierzeńcem. Owszem, mogę siedzieć cicho i znać swoje miejsce. Będzie się ono znajdować przy kominku, ze słownikiem islandzko-angielskim, różnymi wydrukami dotyczącymi roku 1920 zupełnie nie w Polsce. Ponieważ w ramach swojego przywileju mogę wykonać Timberlake’a. A wy walczcie sobie o swoje prawa sami (w tym przypadku same), z pozycji wyższości moralnej, zadowolone z tego, że nie opromieniam się chwałą.