Moja przyjaciółka, artystka fotografka, która pracuje ze mną nad projektem o dwubiegunówce, dostała do przeczytania moją autobiografię i powiedziała mi, że brzmi jak świetna przygoda. Mnóstwo przyjaciół, imprez i tak dalej. No, brzmi. Klucz w tym, że przyjaciółka jest w 3/4 książki.

Dwubiegunówka rozwija się stopniowo. Patrząc na swoje życie z punktu, w którym siedzę (na kanapie, na górze poduszek, bo plecy) widzę, że zaczęło się tak około 14 roku życia. Wtedy byłem po prostu dosyć dziwny. Pierwsze, co zauważyłem naprawdę, to depresja w 2004 roku. Pierwsza „prawdziwa” hipomania pojawiła się pod koniec roku 2011 i to był właśnie ten okres, w którym moje życie było jedną wielką przygodą. Mogłem wszystko, miałem wszystko, robiłem wszystko. Nikt nie był w stanie mi się oprzeć, nieważne, o co chodziło. Wszystkich znałem, miałem irokeza koloru fire engine red, nieznajomi ludzie machali mi na ulicy i witali po imieniu, noce spędzałem albo przywalony falą wspaniałych pomysłów, albo w barze, albo jedno i drugie. Sypiałem po 3-4 godziny na dobę i bardzo mi z tym było dobrze, bo co mam marnować czas, skoro można robić tyle innych rzeczy. Aż nastąpiła ostatnia 1/4 autobiografii.

Czytaj dalej

Dawno, dawno temu, kiedy byłem jeszcze piękny i młody, a nie jak teraz tylko „i”, ubóstwiałem spędzać wakacje w dużych miastach. Londyn, Amsterdam, Berlin, Praga, Wiedeń. W nocy kluby, a w dzień zakupy, łażenie po zatłoczonych księgarniach (tak, za granicą mają zatłoczone księgarnie 😉 ), sklepach płytowych, ulicach przyciągających tłumy turystów.

Kiedy pojechałem do Londynu mieszkając już wtedy w Amsterdamie, przeraził mnie. W Amsterdamie żyje się nieco wolniej, niż w Warszawie, ludzie uśmiechają się do Ciebie (chyba, że jedziecie na rowerach, wtedy uprawiają coś w rodzaju rowerowego wrestlingu, gdzie każda klątwa dozwolona), a jeśli gdzieś trzeba jechać dwadzieścia pięć minut, to znaczy, że to strasznie daleko. W Londynie zobaczyłem stację metra, na której nieprzebrany tłum upchany jak sardynki w puszce co trzy minuty nieco się przepełniał i niewielka część wlewała do metra. Wsiadłem do piątego z rzędu, bo wreszcie udało mi się dopchać, nie do końca wiedziałem, gdzie wysiadam, a w pociągu był taki tłok, że nie widziałem niczego, oprócz współpasażerów. Nie spodobało mi się.

Czytaj dalej

*TRIGGER WARNING*

 

Dziś jest dzień, kiedy żywię się delicjami.

To tak naprawdę przypadek, że akurat delicjami, były pod ręką. Gdyby pod ręką była kiełbasa, żywiłbym się kiełbasą. Ale do barku bliżej niż do lodówki, a w barku są delicje. To znaczy, były.

Moja choroba w ostatnich miesiącach przybrała postać przełącznika. W pozycji „1” jest dobrze, robię co mam robić, chodzę do kuźni, na siłownię, spotykam się z ludźmi, sprzątam w kuchni, wystawiam na sprzedaż płyty. Aż przegnę z aktywnością i wtedy wskakuje pozycja „0”, w której siedzę. Wyjście z domu, nieważne po co i dokąd, nie wchodzi w rachubę, bo nie. Możliwe, że gdyby wybuchł pożar pozwoliłbym się pochłonąć płomieniom, przyglądając im się bez większego zainteresowania. Jeśli jest dobrze, siedzę z laptopem, jeśli nie jest, po prostu siedzę, jak ten baca, co niekiedy miał czas, a niekiedy nie. Dzisiaj jest dobrze, przeczytałem wszystkie wątki na forach Popjustice i Macforums, nawet te nieciekawe, wrzuciłem na Bunia dwa linki, zjadłem delicje (trochę mi teraz za słodko) i trwam.

Czytaj dalej

Moja ostatnia próba samobójcza miała miejsce 4 października 2012 roku, dzień po otrzymaniu diagnozy ChAD. Jak łatwo zauważyć, była nieudana.

Fascynuje mnie dobór słów. Udana próba to taka, która kończy się śmiercią, nieudana – przeżyciem. W słowie „nieudana” czai się sugestia, że próbowałem za kiepsko. Po nieudanej próbie opracowałem nawet dwa sposoby na to, żeby się zabić na sto procent, szybko, względnie bezboleśnie i skutecznie. Niestety nie znalazłem sposobu, żeby zachować przy tym godność i decorum, nie wymyśliłem też, jak to zrobić, żeby moje zwłoki odkryła najlepiej przypadkowa, niezwiązana ze mną osoba, a przede wszystkim – żeby nie skrzywdzić nikogo z ludzi, którzy mnie kochają. Ale w stanie umysłu, w którym byłem wtedy, liczyła się tylko skuteczność, poza tym depresja wdzięcznie podpowiadała, że i tak nikogo nie obchodzę i nikt mnie nie kocha, więc nie ma o czym mówić.

Czytaj dalej