Moja przyjaciółka, artystka fotografka, która pracuje ze mną nad projektem o dwubiegunówce, dostała do przeczytania moją autobiografię i powiedziała mi, że brzmi jak świetna przygoda. Mnóstwo przyjaciół, imprez i tak dalej. No, brzmi. Klucz w tym, że przyjaciółka jest w 3/4 książki.
Dwubiegunówka rozwija się stopniowo. Patrząc na swoje życie z punktu, w którym siedzę (na kanapie, na górze poduszek, bo plecy) widzę, że zaczęło się tak około 14 roku życia. Wtedy byłem po prostu dosyć dziwny. Pierwsze, co zauważyłem naprawdę, to depresja w 2004 roku. Pierwsza „prawdziwa” hipomania pojawiła się pod koniec roku 2011 i to był właśnie ten okres, w którym moje życie było jedną wielką przygodą. Mogłem wszystko, miałem wszystko, robiłem wszystko. Nikt nie był w stanie mi się oprzeć, nieważne, o co chodziło. Wszystkich znałem, miałem irokeza koloru fire engine red, nieznajomi ludzie machali mi na ulicy i witali po imieniu, noce spędzałem albo przywalony falą wspaniałych pomysłów, albo w barze, albo jedno i drugie. Sypiałem po 3-4 godziny na dobę i bardzo mi z tym było dobrze, bo co mam marnować czas, skoro można robić tyle innych rzeczy. Aż nastąpiła ostatnia 1/4 autobiografii.
ChAD jest chorobą, która najpierw wprowadza nas na szczyty. Potem jednakowoż zaczyna nas prowadzić wyżej, po niewidzialnych schodach, podczas, gdy współwspinacze patrzą na nas z przerażeniem. Widzimy, słyszymy, czujemy więcej, niż „zwykli” ludzie. Niektóre z tych rzeczy istnieją, a niektóre nie. Niektóre są przyjemne. Niektóre nie są. Zaczynamy robić szkody, sobie i innym. A potem przychodzi depresja. Czasami jest zbawieniem, bo zapobiega zdewastowaniu przez nas jeszcze większej ilości rzeczy i ludzi. Czasami prowadzi do guglania sposobów na skuteczne pozbawienie się życia. Lub jedno i drugie.
W ostatniej części mojej autobiografii odkrywamy, że straciłem umiejętność podstawowego funkcjonowania. Wróciliśmy kiedyś ze Zbrojmistrzem ze spaceru, on niemal mnie niósł, gdy stawiałem mozolnie krok za krokiem, w domu wywaliłem się twarzą w kanapę i zostałem tak, w kurtce i glanach, przez jakieś czterdzieści minut, zbierając siły, żeby się podnieść i rozpiąć suwak. Wszedłem pod prysznic w świetnym humorze, wyszedłem 45 minut później na czworakach. Pudła z IKEA walające się wokół śmietnika to były znaki od bogów, hamulce od hulajnogi na Słowacji były dla starych babć, człowiek idący ulicą był celem dla mojego roweru. Impreza się skończyła, ale ja nie przestałem za nią tęsknić. Chyba większość bipolarów oddałaby lewe ucho za możliwość powrotu do tego stanu, w którym wszystko było super, a jedynym problemem było to, że świat poruszał się za wolno.
Od mniej więcej 3-4 miesięcy jestem stabilny jak skała. Moją poison of choice okazała się lamotrygina. Czuję się, jakbym wyzdrowiał. Dla wielu ludzi jest to niebezpieczny okres, bo wpadają na pomysł odstawienia leków. Ja nie wpadnę, ale rozumiem, dlaczego innym się to przytrafia. Zwyczajnie – nie czuję, że jestem na cokolwiek chory. Ale nie czuję też, że Amsterdam jest mój, że trawa jest taka niesamowicie zielona, a sadza na białej farbie taka piękna, padający za oknem deszcz wygląda jak deszcz, a nie diamenty, pomysłów mam tak… średnio, powiedzmy. W nocy śpię. W barach nie bywam. Pominąwszy plecy, jest mi dobrze, ale nie bardzo dobrze.
Gdybym mógł – i gdybym wiedział, że nie poniosę konsekwencji – cofnąłbym się w czasie do okresu przed diagnozą i przed stanem mieszanym, który usrał mi życie. I pozostał w tym okresie w nieskończoność. Nie ma na świecie narkotyku tak potężnego, jak hipomania w tej właśnie doskonałej proporcji. (Tzn. może jest, ale budujemy tu przenośnię i nie mamy czasu na realia.) Gdy wszystko jest cudowne, łatwe, każdy człowiek fascynujący i w naszym zasięgu, nie ma rzeczy nie do zrobienia, przeszkody nie do przeskoczenia – ale ludzie jeszcze rozumieją, co do nich mówimy, nie zamierają w popłochu, nie uciekają spod kół, nie stanowią przedmiotów, nie wydają się brodzić w bagnie. Tak, przeżyłem najlepszą imprezę w życiu, trwała jakieś 10 miesięcy bez przerwy i każdy, kto nie zaznał hipomanii powinien mi zajebiście zazdrościć. Tylko powinien mi przestać zazdrościć w lipcu 2012, uciec jak najszybciej i udawać, że nigdy mnie nie poznał.
Ja tego luksusu nie posiadam. Nie mogę po prostu opuścić swojego życia, zamknąć książki i wrócić do normalności bez ograniczeń. Moja stabilność w tej chwili jest okupiona naprawdę wieloma wyrzeczeniami i być może bardzo nietrwała – nie będę tego sprawdzać z premedytacją, możliwe, że sprawdzi się samo i tak, jak w 2012 pewnego dnia obudzę się z depresją. Moje życie z pewnością jest pełniejsze, niż życie zdrowych ludzi, tyle, że nie tylko od góry. Również od dołu. To prawda, nie każdy ma za sobą życie bez ŻADNYCH obaw, bez zmęczenia, bez wad. Nie każdy przeżył też dwa razy syndrom serotoninowy. Nie każdy ma za sobą hospitalizację na oddziale psychiatrycznym, próby samobójcze, okresy, gdy jedyną dostępną czynnością było leżenie na podłodze.
Nie mam oczywiście za złe mojej przyjaciółce, że odbiera ten etap mojego życia jako wspaniałą przygodę. Tak właśnie było. Tyle, że na koniec przyszedł niebotyczny rachunek, jak w serialu Przyjaciele – „koperta pierwsza z dwóch”. Wyobraźcie sobie, że żyjecie przez dziewięć miesięcy jak miliarder, jachty, dziewczyny lub chłopcy, kokaina dostarczana walizkami, najdroższy szampan, ananasy i frykasy, ośmiorniczki przyrządzone przez samą Magdę Gessler, Lamborghini czy Maserati, co tam wolicie., Waszym jedynym zmartwieniem jest to, w co z pełnej garderoby się dzisiaj ubrać. A po tych dziewięciu miesiącach okazuje się, że musicie za to wszystko zapłacić, ładnie zsumowane, wydrukowane, policzone raty i oprocentowanie w zależności od wybranej przez Was formy płatności i wszystkie te wyliczenia łączy jedna rzecz: nie spłacicie ich do końca nigdy. Na spłatę możecie zarobić skręcając w Chinach ajfony, zmywając 24 godziny na dobę toalety lub nosząc paczki w magazynie Amazona. A w każdej chwili tej pracy towarzyszą Wam żywe wspomnienia okresu, gdy dzwoniła do Was Madonna/Selena Gomez/Grace Jones/Pamela Anderson i pytała, czy może wpaść z przyjaciółmi.
Uczę się żyć teraźniejszością. Jest to łatwiejsze, gdy nie towarzyszy mi depresja i stany lękowe niepozwalające dumnemu kowalowi wyjść z domu. Przeszłość zapisałem w autobiografii i przeszedłem nad nią do porządku dziennego. Wydarzyła się tak naprawdę komuś innemu. Ja jestem tym gościem z nadwagą leżącym na kupce poduszek na kanapie i piszącym notkę na bloga. I wcale nie jest mi z tym źle. Miałem mnóstwo, ale naprawdę mnóstwo szczęścia, wspaniałych ludzi wokół siebie, dużo odwagi, dobrych lekarzy, kuźnię. Mam nadal, z wyjątkiem kuźni, bo plecy (przepraszam, ale po trzech miesiącach bólu zrobiłem się na tym punkcie nieco czuły). Piękno i horror dwubiegunówki polega też na tym, że jutro przeszłość może nagle wrócić, przy czym nie wiem, czy wróci styczeń, czy wrzesień 2012. Może znów zamieszkam w ulubionym barze, zapominając o pierdołach takich, jak leki i sen. Może zamieszkam w toalecie, bo dzięki siedzeniu tam cały dzień sprytnie unikam podróży z łóżka na sedes i z powrotem. Przygoda, jaką jest moje życie nie jest pod moją kontrolą.
Co oznacza, że ciąg dalszy nastąpi.