na wstępie chciałbym Panu podziękować za zapewnienie mi wielu godzin rozrywki, podekscytowania, smutku, wkurwu oraz innych emocji dzięki Pana utworom.

Książki przeczytałem nie po kolei. Zacząłem od trylogii o prokuratorze Szackim, którą dostałem na gwiazdkę od brata (kocham Cię, bro, świetny prezent). Pierwsze dwa tony, „Uwikłanie” i „Ziarno Prawdy” to książki doskonałe. Pięć gwiazdek. Pióro najlżejsze od czasów świętej pamięci Joanny Chmielewskiej. Drańsko wciągająca lektura. Cudowni bohaterowie (nie tylko Szacki tęsknił za Kuzniecowem w drugim tomie, ja też za nim tęskniłem). SB, rytualne mordy, Polska w pigułce przedstawiona wiernie, jak w lustrze, intryga, wątki miłosne, w tych książkach jest wszystko, co w kryminałach być powinno i na samym Szackim pan Miłoszewski mógłby jechać przez następne 30 lat. W związku z czym, w części trzeciej, „Gniewie”, pan Zygmunt usuwa Szackiego z gry, zawiadamiając na okładce, że to koniec trylogii, a w wywiadach — że tylko dlatego napisał trylogię, że angielski wydawca powiedział mu, że trylogie lepiej się sprzedają.

NO WIĘC JA WNOSZĘ STANOWCZY PROTEST. Ostatni raz zirytowałem się tak, kiedy Lily Allen oświadczyła, że odchodzi ze sceny muzycznej i poświęci się sprzedaży ciuchów. Zakończenie „Gniewu” postrzegam jako osobistą obrazę. Pan Miłoszewski w wywiadzie stwierdził:

Literatura jest rodzajem służby, szczególnie gatunkowa. Jeżeli chcesz, żeby ktoś ci zapłacił trzydzieści pięć złotych – a to jest potworna kasa, książki w Polsce są niewyobrażalnie drogie – to jest to poważne zobowiązanie. Jeśli to jest kryminał, to musi być na najwyższym możliwym poziomie.

No więc zakończenie „Gniewu” nie jest na najwyższym możliwym poziomie. W ogóle nie jest na żadnym poziomie. Sprawia wrażenie — podobnie, jak „Drwal” Witkowskiego — że autor podliczył strony, uznał, że już wystarczy i napisał byle co na koniec. Określić to mianem „zakończenia otwartego” byłoby obrazą dla zakończeń otwartych. W „Gniewie” ogólnie czuje się pewną nonszalanckość, którą mój drogi nauczyciel informatyki określał mianem „uwierzenia w geniusz”. Wątki nie domykają się, motywacje pozostają z lekka niejasne i ogólnie brakuje tej żelaznej konsekwencji, która cechowała poprzednie dwie części. A jednak „Gniew” czyta się tak samo, jak poprzednie części, to znaczy — pożera. Miłoszewski jest magiem języka polskiego i tej niezwykłej płynności zazdroszczę mu każdą komórką swego wytatuowanego ciała.

Pominę na moment „Bezcennego” i przejdę do „Domofonu”, który właśnie połknąłem, chciałem powiedzieć — przeczytałem. Tak wygląda zła książka napisana przez autora o genialnym piórze. Marnowanie wątków, wieszanie na haku strzelby, która NIE strzela w ostatnim akcie, zupełnie bezsensowne zakończenie, upiory, mające w domu butelkowaną wodę, postaci policjantów (jest Kuzniecow!) których autor w ogóle nie wykorzystuje i jakby o nich zwyczajnie zapomina, kompletnie nieprawdopodobne psychologicznie postaci — gdybym zaczął lekturę pana dzieł, panie Zygmuncie, od „Domofonu”, dalej bym nie czytał. A JEDNAK. Ta zła książka wciąga tak samo, jak pozostałe. Czytałem gotując obiad, jedząc, przed snem, po wstaniu, w toalecie, czekając na zakończenie, a pan Miłoszewski budował napięcie jak Stephen King, tylko po to, żeby na koniec zaprezentować nieśmiałe „pssssss…” Po raz drugi odniosłem wrażenie, że autor złapał się za głowę, krzyknął „Jezusie Maryjo! To strona 257, a miałem napicać 256!” i błyskawicznie nagryzmolił byle co, porzucając rozpoczęte wątki i niedokończone opowieści. „Domofon” byłby niewątpliwie znakomitą książką, gdyby pan Miłoszewski, z aktualnym warsztatem i doświadczeniem, napisał ją na nowo — powoli i dokładnie. Trzy gwiazdki za szatańską lekkość pióra.

Na koniec dzieło najnowsze, „Bezcenny”. Tu niestety czuć już wiarę we własny geniusz. O ile „Domofon” można od biedy uznać za debiut, wiadomo, że debiut może mieć pewne słabości, o tyle po trylogii o Szackim „Bezcenny” rozczarowuje. Niezrozumiałe motywacje, dziwne zbiegi okoliczności, polowanie na jednego z głównych bohaterów, którego to polowania nie da się właściwie zrozumieć, zakończenie, w którym wyobraźnia autora poszybowała ku niebu łagodnie wachlując skrzydełkami. To nie jest zła książka, to jest książka, nad którą trzeba było jeszcze posiedzieć, ale autorowi ewidentnie się już znudziło. Drobiazgowy research, który doceniam, jest niestety prezentowany w stylu Pereza-Reverte, a nie Cortazara — Cortazar zakłada, że czytelnik jest erudytą, i do erudyty pisze, podczas gdy Perez-Reverte pokrywa brak wiedzy wielosylabowymi wyrazami i usiłuje robić wrażenie osoby, wiedzącej wszystko na każdy temat. To samo wrażenie odnosiłem — zbyt często — przy lekturze „Bezcennego”. A JEDNAK. Znowu. Jak ten człowiek pisze… Niewiarygodna lekkość zdań; wspaniałe dialogi; krwiści bohaterowie; scena pościgu na lodzie sto razy bardziej ekscytująca, niż pościg samochodowy w drugim Matrixie. Łapałem się na tym, że zapominam oddychać, bo za bardzo się denerwuję tym, co zaraz przydarzy się bohaterce. Cztery gwiazdki, przy czym dałbym cztery i pół, ale WIEM, że pan Miłoszewski potrafi lepiej.

A teraz zawiadamiam, że czekam na więcej i mam bardzo wygórowane oczekiwania. Przy czym uprzejmie zawiadamiam, że jeśli prokurator Szacki rzeczywiście już nie wróci, to pewnego dnia znajdą ciało pana pisarza z ukręconą łepetyną, a ja będę miał żelazne alibi. W międzyczasie jednak, panie Zygmuncie, cokolwiek Pan teraz napisze — TAKE MY MONEY BITCH, MY BODY IS READY.

Właśnie zmusiłem się do przeczytania komentarzy pod wywiadem z Małgorzatą Halber. Tak, komentarzy właśnie, chociaż wywiad oczywiście też przeczytałem. Najpodlejszy jest ten ostatni: „Laska zluzuj i łyknij sobie ,na trzeżwiaka twoje oczęta smutne są do samego dna.”.

Przeczytałem też książkę pani Halber (nie da się kupić eBooka w Polsce, ale z nieznanego mi powodu da się na holenderskim bol.com i na Kobo). Nie jest to lektura łatwa i przyjemna. Krystyna, bohaterka książki, nie wygląda tak, jak sobie wyobrażamy alkoholika — pracuje w telewizji, nie ma wielkiego czerwonego nosa, nie trzęsą się jej ręce. Gdy zaczyna rozumieć, że nie może już pić, spotyka kumpla, który ma dla niej rozwiązanie idealne: jointy! Ale w międzyczasie jest sangria, jest piwo Volt, jest szampan, jest potrzeba najebania się, bo gdy się najebiemy, to „jest tak dobrze, jestem taka kolorowa. I ładna. I mądra. I te osoby, z którymi siedzę, tak ładnie mnie słuchają. Nareszcie, czuję się doskonale, więc chcę się czuć jeszcze doskonalej, a przecież doskonalej poczuję się, jeśli powtórzę to, co robiłam przed chwilą.”

Komentatorzy pod artykułem złorzeczą, że za dużo tej Halber i jej alkoholizmu, kogo to obchodzi, ile zapłaciła za promocję i za wywiady w Fochu. Czytając tę książkę wcale nie odnoszę wrażenia, jakoby autorka chciała, żeby przeczytały ją tłumy. To nie jest proza, stawiająca ją w przyjemnym świetle. To nie jest ładny mały alkoholizmik, ot ciupeńka winka wieczorami, lecz pewnego dnia nawiedza nas Dżizas i rozumiemy, że dzięki temu doświadczeniu już nigdy, a potem wygrywamy na loterii i budujemy dom marzeń. Halber pisze o swoich terapiach, tych udanych i tych nie; o tym, jak bała się pójść na miting AA, gdzie „jest dużo osób w beżowych płaszczach typu prochowiec i w swetrach i lamperia, i mówią łagodnym głosem, a ja nie chcę kurwa mówić łagodnym głosem, ja chcę słuchać Stoogesów”.

Alkoholizm nie jest ładny. Alkoholizm to łgarstwa, urwany film, wymiociny, brak pieniędzy na koncie, bo mając do wyboru chleb albo dwa piwa kupiliśmy te piwa. To rozmowy z ludźmi, do których nie zbliżylibysmy się na trzeźwo, ale kupili nam piwo, albo dwa, więc słuchamy: „Czasem byli otyłą nastolatką z Brwinowa, którą przekonywałam, że kariera w telewizji jest przed nią, bo ma osobowość”. Krystyna nie oszczędza samej siebie, nawet, gdy popada w hipsteryzmy (ale do jej osobowości hipsteryzmy doskonale pasują). Książka Halber nie jest Spowiedzią Alkoholiczki; jest raczej opowieścią o tym, jak łatwo wpaść w pułapkę uczucia, że brzydka grubaska, którą jesteśmy nadal w środku mimo, że mamy teraz 175 cm wzrostu, 50 kg wagi i trzy osoby robią nam makijaż na wizję ciągle tam w środku jest. I nie znika, dopóki nie wypijemy, nie przyćpamy, nie zajaramy.

Jeszcze jeden cytat: „Raczej bawiłam się w klubach Regeneracja i CDQ, a dopijałam dopiero potem w domu, że to wszystko sprawiało wrażenie prawidłowej hedonki a la XXI wiek i dlatego kiedy siedzę na grupie w ośrodku z Jerzym i Antonim lat sześćdziesiąt i szedłem po pół litra wódki, to jest mi ciężko głupio, bo oni mówią „no i w pracy mam stres, i z żoną się pokłóciłem”, a ja chciałabym powiedzieć, że jest koncert w Aurorze i boję się tam pójść, bo przecież to jest niebezpieczne.” Najchętniej zacytowałbym całą książkę, ale to trochę głupio, poza tym wydawnictwo niechybnie wytoczyłoby mi proces. Alkoholizmy są różne. Czasami to dwa piwka po pracy z kolegami (a pracujemy pięć dni w tygodniu), a w weekend winko z żoną, bo jak to tak bez winka, przecież weekend jest, a w niedzielę trzęsą nam się ręce, bo sklep zamknięty, a do poniedziałku jeszcze tak daleko. Czasami to powrót niby z pracy o godzinie dwudziestej trzeciej, koszula wymazana szminką, żona krzyczy, ja krzyczę głośniej, w końcu z pięści, żeby się wreszcie, kurwa, zamknęła, w łazience małe dziecko drze się wniebogłosy, tak strasznie nie chcąc tego, co się dzieje, tak strasznie próbując JAKOŚ wpłynąć na to, co się dzieje, żeby tatuś nie bił, żeby mamusia nie płakała, w końcu sen, nowy dzień, tatuś przynosi kwiatki, mamusia płacze w kącie, tatuś mówi do dziecka „daj mamuni kwiatuszki i powiedz, że tatuś ją kocha”, dziecko słucha, mamusia łapie kwiatki i pizga nimi o ścianę, dziecko ryczy, przekonane, że to jego wina, a tatuś wychodzi trzaskając drzwiami, bo jak to kurwa na trzeźwo znieść.

Czasami pracujemy w międzynarodowej firmie w Amsterdamie, wysokie zarobki, mało kontaktów poza pracą, 27 narodowości w jednym budynku, w tym uroczy Irlandczyk z niewiarygodnie pojemną wątrobą, Amerykanin ze służbową kartą kredytową, Australijczyk, który już niedługo będzie miał dziecko, ale jeszcze nie ma, więc trzeba korzystać, siedzimy w pubie O’Reilly’s, do jedzenia są orzeszki, ostatni posiłek o 13, a tu Irlandczyk właśnie zamówił piątą kolejkę Guinnessa, wstajemy chwiejnie, dziękujemy za towarzystwo, ale jednak ten piąty to już za wiele, wracamy do domu tramwajem, wysiadamy przy supermarkecie, kupujemy mrożoną pizzę i sześciopak piwa, czekając, aż pizza się wypiecze otwieramy kolejne piwo, kuchenka piska, otwieramy drzwiczki, sięgamy po pizzę pijanymi łapami, a ta cholera spierdala się do góry nogami na podłogę i szafki.

Przeczytajcie książkę Halber. Koniecznie. I trzymajcie kciuki, jako i ja trzymam, żeby po takiej dawce szczerości jeszcze kiedykolwiek dostała jakąś pracę.

Zdjęcie: Albert Zawada, Agencja Gazeta

Kiedyś, dawno temu, na samym początku życia z bipolarem nabyłem (jak to osoba w hipomanii) wszystkie dostępne w Amazonie książki na ten temat, po czym je wchłonąłem. Następnie zaś zrecenzowałem jednozdaniowo na blogu i tak sprawę zostawiłem.

W języku polskim, o ile mi wiadomo, funkcjonują dwie publikacje: „Na huśtawce emocji” (oryg. „Manic”) Terri Cheney oraz „Zaburzenia afektywne dwubiegunowe: podręcznik pacjenta: jak opanować wahania nastroju?” Moniki Ramirez Basco. Tej drugiej nie znam, może dlatego, że nie czytam po hiszpańsku, choć kiedyś mówiłem tym językiem płynnie. Oprócz tego są jeszcze dwie książki dla lekarzy oraz „Listy do Lekarza/Listy do Pacjenta. Depresja i Choroba dwubiegunowa” pod redakcją Łukasza Święcickiego. Tak przynajmniej sugeruje portal LubimyCzytac.pl.

W języku angielskim dostępna jest o wiele większa ilość książek o dwubiegunówce. Podstawą jest „An Unquiet Mind” Kay Jamison Redfield — książka chyba najlepiej znana, po części dlatego, że Redfield jest profesorą psychiatrii i współ-dyrektorką centrum zaburzeń nastroju w szpitalu John Hopkins. Redfield ogląda problem poniekąd z obu stron — jako pacjentka i jako lekarka. Przyznaje się do tego, że zdarzało jej się odstawiać leki, ponieważ — jak to bipolarom — uznawała, że 1) czuje się doskonale i nic jej nie dolega, lub 2) leki ograniczają ją i to one powodują złe samopoczucie. Malarsko nieomal opisuje swoje manie (Redfield cierpi na ChAD I, podobnie, jak ja, ale moje wizje są zgoła nudziarstwami w porównaniu z tym, co Redfield ogląda, gdy odstawia leki). Książka z jednej strony przeraża — z drugiej jednak daje nadzieję: więc z ChAD można nie tylko żyć, ale kierować oddziałem szpitala, pomagać ludziom, zostać profesorą.

Moja pierwsza lektura „An Unquiet Mind” pozostawiła mnie głównie z myślą „co za szczęście, że ze mną nie jest jeszcze tak źle”. Druga — półtora roku później, gdy już się dowiedziałem, jak źle potrafi być — dała mi raczej zrozumienie, że nie ma dwóch identycznych bipolarów. Nie, nie jest ze mną TAK źle, jest ze mną INACZEJ źle. Nie zostanę raczej profesorem psychiatrii, w dużym stopniu dlatego, że mnie ten kierunek nie ciekawi w wystarczającym stopniu, żeby go studiować. Widzę jednak szanse na zostanie naprawdę niezłym kowalem, choć zajmie to na pewno o wiele więcej czasu, niż bez choroby. 10/10

Drugą ważną dla mnie książką jest „Madness” Maryi Hornbacher. Hornbacher jest zawodową pisarką (choć pisze głównie o sobie). Podobnie jak z „Unquiet Mind”, jej książkę przeczytałem dwa razy. Za pierwszym razem odniosłem niemiłe wrażenie, że Hornbacher upiększa i podkręca swoje przejścia, szczególnie w okresie manii podlewanej alkoholem i posypywanej innymi substancjami. Za drugim razem zrozumiałem, że moja irytacja brała się głównie stąd, że czytając Hornbacher potrafię… odnieść jej przejścia do swoich. Nie, nie jechałem do Meksyku w środku nocy, nie, nie ratowali mnie sanitariusze, gdy niechcący za głęboko zrobiłem sobie sznyty, ale — że tak to delikatnie ujmę — przydarzyły mi się podobne przejścia. Jakiś czas później Hornbacher napisała krótką, zwięzłą i zupełnie inną książkę „Sane” o tym, w jaki sposób odnieść program 12 kroków do połączenia uzależnienia z chorobą umysłową. W „Sane” widzimy kompletnie zmienioną osobę; spokojną, tchnącą (fu, co za słowo…) optymistyczną mądrością. Z tego, co wiem, Hornbacher aktualnie radzi sobie doskonale, uczy kreatywnego pisania na Northwestern University, nominowano ją do Pulitzera. Z tą lekturą świeżo w pamięci zabrałem się z powrotem do „Madness” i ogromnie zaskoczyła mnie zmiana własnego podejścia; potrzebowałem przeczytać, że tak powiem, część drugą, żeby zrozumieć, że część pierwsza wcale nie jest upiększaniem i chwaleniem się przygodami. „Madness” to książka spanikowanego, roztrzęsionego, cóż — szalonego umysłu. „Sane” to książka osoby, która musiała bardzo wiele przejść, żeby zrozumieć, że nie musi tak potwornie cierpieć. 9/10 i 8/10.

Na koniec, żeby szanpaństwa nie zanudzić publikując elaborat zbyt długi, weźmiemy „Manic” Terri Cheney. Podarowałem tę książkę swojej Mamie, która po przeczytaniu określiła ją mianem „trochę przerażającej”. No cóż, „Manic” jest trochę przerażające dla osoby, która nigdy nie doznała (hipo)manii. Cheney doskonale opisuje różnicę między stabilnością, a hipomanią; tę niewidzialną granicę, za którą zaczyna się szaleństwo. A szaleństwo nie musi się zawsze objawiać tak, jak u Hornbacher, podcinaniem sobie żył i piciem whisky na śniadanie; czasami może być odczuciem, że jesteśmy nieśmiertelni i nikt nie jest się nam w stanie oprzeć, a wszystkie nasze pomysły są świetne. Kilka razy już chyba pisałem, że Cheney idealnie uchwyciła ten stan hipomanii, kiedy rzeczywiście nikt nie jest się nam w stanie oprzeć i sprzeciwić naszym pomysłom. Cheney i ja mamy jedno wspólne doświadczenie (chociaż ja nie jestem prawniczką, która pracowała z Michaelem Jacksonem) — stan, który ona określa jako „glittering”, kiedy wystarczy nam wejść do baru, rozejrzeć się, wybrać obiekt… i zwierzyna już jest praktycznie upolowana, czy o tym wie, czy nie. Cheney opisuje też przymusowe zamknięcie w szpitalu psychiatrycznym i w więzieniu — przeczytałem w międzyczasie wystarczająco dużo książek amerykańskich bipolarów (i jednej schizofreniczki), żeby wiedzieć, że raczej się do USA nie wybiorę, nawet turystycznie. Wiązanie jest fajne, ale nie wtedy, gdy jesteśmy w szpitalnej izolatce. 8/10

Czy jest zainteresowanie częścią drugą z kolejnymi recenzjami? 🙂 (Jeśli przypadkiem czyta to wydawca książek o zbliżonej tematyce, przyjmuję egzemplarze do recenzji.)

PS. Żeby było transparentnie: linki do anglojęzycznych książek są typu Amazon Associate, co oznacza, że jeśli ktoś kupi książkę za pomocą mojego linka, otrzymam z tego prowizję. Tak więc zachęcam do używania linków 🙂

Zdjęcie: Ashley Lynne via Pinterest

„Zasady – w statusie (własnym, nie tutaj w komentarzach) należy wpisać 10 książek, które przez całe życie z nami zostały. Bez zastanowienia. To nie mają być wiekopomne dzieła literatury tylko nasze najważniejsze lektury. W poście oznaczamy 10 osób które nominujemy do dalszej gry! Oznaczamy też osobę, która nas nominowała, żeby mogła to przeczytać.”

Jako, że ciągle usiłuję #zostaćkominkiem wpisuję na blogu, a nie w statusie, w nadziei, że pokochają mnie milijony, drugie tyle znienawidzi, a wszyscy klikną w reklamy, których na moim blogu nie ma, gdyż jestem nieudacznikiem i nie umiem na blogowaniu zarobić. (Wciąż czekam na zaproszenie do pisania felietonów dla Polityki, jestem pewien, że list zaginął, ale lada chwila wyślą drugi, z lepszymi stawkami…)

Bez dalszych wstępów, książki. Staram się nie spoilować niczego, jeśli mi się nie uda, przepraszam.

1. Julio Cortazar, „Gra w klasy”

Już sama budowa formalna utworu, który można czytać na niezliczoną ilość sposobów, który zawiera „rozdziały, bez których można się obejść” i w którym można albo w pewnym momencie zakończyć, albo też nie, albo się zapętlić jest wyjątkowa. Co dopiero treść. Traveler, co nigdy nie podróżował, Oliveira, od którego wziąłem do tej pory używany w sieci pseudonim, paczka bardzo dziwnych przyjaciół, słuchających „Joniego Mitchella” (tu propsy dla Zofii Chądzyńskiej, która była cudowna i boska i której nawet to wybaczę)… Sposób, w jaki pisze Cortazar jest w pewnym stopniu podobny do tego, w jaki pisze Perez-Reverte, ale tam, gdzie Perez-Reverte nadrabia pieprzeniem okropnych głupot z pewnym siebie wyrazem twarzy Cortazar prezentuje ogromną erudycję muzyczną, geograficzną i literacką, tego samego oczekując od czytelnika. Ulubiony fragment: koncert fortepianowy.

2. Joanna Chmielewska, „Wszystko czerwone”

Chmielewska, jak wszyscy wiemy, skończyła się na Kill’Em All, ale co z tego, skoro wcześniej napisała jakieś 40 książek doskonałych lub prawie doskonałych. „Wszystko czerwone” czytałem tyle razy, że mi się rozpadło, kuzyn — wtedy introligator — obłożył je od nowa w twardą oprawę, a pani Joanna ozdobiła autografem. W tej książce podoba mi się WSZYSTKO, opisy Danii, opisy znajomych i przyjaciół Alicji i Joanny, pan Muldgaard (czy ja w ogóle muszę o tym wspominać…), a przede wszystkim nagromadzenie dowcipów wszelkiego rodzaju na centymetr kwadratowy książki, która w zasadzie jest krwawym kryminałem. Ulubiony fragment: tylko jeden? no dobrze, to Edek, który nie ział i nie grzębił.

3. Michael Cunningham, „Godziny”

Jeśli ktoś czyta tego bloga, to zapewne nie jest zaskoczony tym, że na mojej liście pojawiają się „Godziny”, książka doskonała i absolutnie dla mnie niezbędna do życia. Cunningham opętał mnie tak bardzo, że próbowałem nawet wiele razy przeczytać „Miss Dalloway” i równie wiele razy od tejże „Miss Dalloway” odpadałem, bo dzieło nie jest w moim typie ani trochę. Cunningham posiada niewiarygodny dar do tworzenia postaci tak bardzo z życia wziętych, że żywych, a historia trzech kobiet związanych ze sobą pomimo różnic w czasie i przestrzeni wciąga i nie odpuszcza do ostatniej strony (podobnie jak serial „Cold Feet”, w Polsce „Usta, Usta” — uwaga na marginesie). Na podstawie idealnej książki powstał idealny film. Ulubiony fragment: Virginia decydująca, że nie zabije swojej bohaterki.

4. Lucy Maud Montgomery, „Emilka” (seria)

Dzień dobry państwu, jestem brodatym, wytatuowanym kowalem i kocham „Emilkę ze Srebrnego Nowiu”. Ania jakoś mniej mi pasowała, może dlatego, że siedem tomów tego dzieła jest w jakiś sposób przewidywalne, tymczasem Emilka wychowuje się w warunkach, o jakich ja marzyłem — pustkowie, tajemnicze domostwo, brak ojca (tak, można o tym marzyć). Kilkoro przyjaciół, dar literacki, dorastanie na wyspie w Kanadzie — dla mnie kosmos, ale jakże piękny. Może moje pragnienie zamieszkania na wsi nie jest takie do końca nowe? Ulubiony fragment: ślub Ilzy.

5. Helen Fielding, „Dziennik Bridget Jones”.

Czytałem Bridget, zanim to było modne. Sukces tej książki w Polsce nie był wcale natychmiastowy. Czytało ją parę osób, zachwycały się i polecały kolejnym, które ją czytały, zachwycały się… etc. Byłem jednym z pierwszych — był taki okres, kiedy pół pensji wydawałem na nowości wydawnicze z serii Kameleon (jeśli dobrze pamiętam, bo już tego wydania nie mam, zaczytałem na śmierć). Po skończeniu wracałem do strony pierwszej i czytałem od nowa. I tak wiele, wiele razy. Gdy dostałem pocztą jeden z pierwszych egzemplarzy drugiej części, usunąłem przeszkody (tzn. mamę) ze swojego pokoju i przystąpiłem do lektury, zakończonej o drugiej nad ranem odczuciem zawodu. Częściowo dlatego, że Fielding lekko przedobrzyła z podkręcaniem żartów tak, żeby zamiast haha było hahahahahahaha, częściowo po prostu dlatego, że już to kiedyś czytałem, tylko wtedy było nowe i wyjątkowe. Fielding stworzyła cały gatunek literacki, pogardliwie nazwany chick-lit, do którego zaliczono niesłusznie bardzo dobre powieści np. Marian Keyes tylko dlatego, że napisała je kobieta płci odmiennej. Do Bridget nie wracam od lat, ale ciągle pamiętam nieustanne chichry w autobusie, w toalecie, przy gościach lub na korytarzu uczelni dlatego, że Bridget akurat coś powiedziała, zrobiła, albo ugotowała. Ulubiony fragment: Bridget przyrządza kolację na swoje własne urodziny.

6. Marian Keyes, „Wakacje Rachel”

Keyes, niepijąca alkoholiczka z odporną na leczenie depresją, jest — w skrócie — genialna, a bez skrótu geeeniaaalnaaaa. Jej umiejętność pisania o sprawach dramatycznych, przerażających, często wręcz potwornych jest porównywalna chyba tylko z umiejętnością Chmielewskiej, aby rozśmieszyć nas kolejnymi zabójstwami, lub Almodovara, aby rozbawić nas scenami gwałtu i przemocy. Tym razem na tapetę wzięła uzależnienie, które pokazuje od środka — Rachel wybiera się na odwyk, który postrzega jako coś w rodzaju hotelu dla celebrytów, w którym sobie przyjemnie wypocznie, aby potem wrócić do swojego poprzedniego stylu życia w nimbie odbitej sławy. Postać Rachel zostaje poprowadzona mistrzowsko, a uzależnienie opisane jest tak, jak może je opisać wyłącznie osoba, która go doświadczyła. Pilch mógłby Keyes czyścić buty językiem, ale oczywiście z uwagi na seksizm Pilch jest Wjelkim Autorytetem i Autorem Klasycznej Lyteratury, a Keyes obrywa różowymi okładkami w gwiazdki i ląduje między „Zakupoholiczka i dziecko”, a „Moje wesele w remizie ze Szkockim Przystojniakiem”. Ulubiony fragment: nie mogę podać, żeby nie spalić, więc powiedzmy, że pod koniec.

7. J. R. R. Tolkien, „Silmarillion”

Tolkiena tak naprawdę powinno się czytać z etykietami na okładce: „Hobbit” w wieku ok. 13 lat, „Władca Pierścieni” od 16, a „Silmarillion” co najmniej 20. Ja dorwałem wszystkie naraz i oczywiście był to błąd. Po pochłonięciu „Hobbita” rzuciłem się na „Władcę” i odkryłem ze zdziwieniem, że to jest książka o jakimś przyjęciu, po czym zakończyłem lekturę, zanim cokolwiek miało szansę się wydarzyć. Kiedy spróbowałem ponownie i przebrnąłem przez wstęp, pisany w oczywisty sposób przez enta dla entów, „Władca Pierścieni” stał się moją ulubioną lekturą. Odkrycie, że istnieje „Silmarillion”, który wyobrażałem sobie rzecz jasna jako ciąg dalszy, zachwyciło mnie do omdlenia niemalże, po czym spróbowałem to przeczytać i kompletnie wymiękłem. Książka, pisana mniej więcej w taki sposób: „Fingor miał jedenastu synów: Finadama, Finbajora, Fincykuta, Findelfina, Finegipta, Finfulka, Fingolfina, Finhilariousa, Finitalica, Finjamala, Finkrosta” (żadna z tych postaci więcej się w książce nie pojawia) nie była właściwą lekturą dla osoby pożądającej kolejnych sag z serii „bohaterowie idą, walczą, idą, walczą, znajdują artefakt” lub „bohaterowie mają artefakt, idą, walczą, idą, walczą, wrzucają go do wielkiego wulkanu”. Wiele lat zajęło mi odkrycie tego, że Tolkien po prostu spakował jakieś 50 powieści do rozmiaru jednej książki, opowiadając każdą z nich (w tym „Władcę”) na kilkunastu stronach. „Silmarillion” to jedyna książka Tolkiena, jaka jest mi nadal potrzebna. Ulubiony fragment: Beren i Luthien, spłakałem się przy tym jak dziecko jakieś pięćset razy.

8. Chris Heath, „Pet Shop Boys, literally”

Pet Shop Boys są moim ulubionym zespołem oficjalnie od 1991 roku, a nieoficjalnie w 1991 kupiłem sobie dużo kaset z rozmaitych wytwórni typu Tak Records i odkryłem, że lubię ich od dawna, tylko nie wiedziałem, że się tak nazywają. Na „Literally” uczyłem się angielskiego, poszczególne fragmenty umiałbym cytować obudzony w środku nocy, udało mi się uzyskać na książce autograf Neila Tennanta i prędzej oddałbym mały palec u lewej ręki, niż tę książkę. Chris Heath pisze w sposób podobny nieco do Stiega Larssona, skupiając się do przesady na szczegółach i dając to cudowne poczucie, że jesteśmy świadkami czegoś, czego się zwykle nie ogląda. Cóż, niektóre zespoły, jak Depeche Mode, robią sobie filmy autobiograficzne z trasy koncertowej, niektóre zamawiają książki i bardzo mi się to podoba. Film obejrzałbym raz, książkę przeczytałem po wielokroć i przeczytam jeszcze nieraz: Ulubiony fragment: komentarze rodziców Chrisa na temat jego nowej fryzury.

9. Kirył Bułyczow, seria o Alicji, dziewczynce z przyszłości

Jak nie kochać Alicji, która przybyła z XXI wieku (hehe), ma 12 lat (jak ja wtedy, plus minus), walczy z kosmicznymi piratami, po Moskwie podróżuje teleportobusami i wygrywa w szachy z mistrzami? Teraz, gdy mam trochę więcej niż 12 lat, pamiętam co dziwne głównie okładki, a treść trochę mniej, ale Alicja nadal wzbudza we mnie uczucie niewiarygodnej zazdrości, chociażby z uwagi na teleportobusy. Bardzo zazdroszczę Rosjanom, którym dostało się 40 książek o Alicji (nam pięć). W podstawówce nauczono mnie płynnie mówić i pisać po rosyjsku, tylko co z tego, jak wtedy nie było Allegro, a teraz, kiedy mogę sobie kupić wszystkie książki o Alicji, nic z nich nie zrozumiem. Ulubionego fragmentu w sumie nie mam, bo nie pamiętam, ale gdybym miał dzieci, dałbym im Alicję do czytania.

10. Karl May, „Winnetou”

„Winnetou” był pierwszym tak ostentacyjnie homoerotycznym dziełem, jakie zdarzyło mi się przeczytać, z wypiekami na twarzy i dziwnymi, nieznanymi mi wcześniej doznaniami. Nie wiem, ile miałem wtedy lat, jakieś 8-9 (nauczyłem się czytać sam w wieku 4 lat, bo rodzina odmawiała lektury w kółko tych samych ulubionych książeczek) i być może powinienem czekać dłużej, ale książki były w domu, a mnie nikt specjalnie nie pilnował, więc czytałem, co chciałem. Ojczym był zwolennikiem sci-fi, ale trafiały się i westerny i kryminały; mama czytała kryminały, bo romansów było wtedy jeszcze mało (komunizm był jakiś taki mało romantyczny, zdaje się). Tak więc jako ośmiolatek umiałem popełnić morderstwo doskonałe, ukryć ciało, przeprowadzić za policję całe śledztwo i ogólnie było to już nieco nudne, gdy nagle pojawili się w moim życiu dzielni kowboje, równie dzielni, choć niekiedy źli Indianie, wśród których wyróżniał się rzecz jasna Winnetou, wpierw wróg, potem najlepszy przyjaciel Old Shatterhanda (zwanego również „Szarlih”). Filmy wstrząsnęły mną głównie ze względu na obsadę, bo nie tak ją sobie wyobrażałem. Przeczytałem wszystko Maya co tylko dało się dostać w Polsce, ale najlepiej pamiętam mrocznie ekscytującą aurę określenia „pal męczarni”, muskularne ciało Winnetou wynurzającego się z rzeki, czy przez co tam akurat płynął i dwóch panów padających sobie w objęcia. Kwestia seksualności Maya do tej pory jest kontrowersyjna, jak to bywa z pewnego rodzaju prezentacjami męskości, ja wiem tyle, że „Winnetou” był pierwszym momentem, kiedy zrozumiałem, że to, co zwykle łączy chłopców i dziewczęta nie stosuje się do mnie. Ulubiony fragment: każdy, w którym występuje Winnetou, oczywiście.

Nikogo nie nominuję, bo to nie Facebook, ale zachęcam do pisania i wrzucania albo linków, albo własnych spisów w komentarzach 🙂