Po tych wszystkich zabawach musiałem się w końcu popsuć – i tak też się stało.
Zawsze mierzę siły na zamiary, ale w mierzeniu jestem bardzo kiepski (to się wiąże ze studiowaniem matematyki, podobnie jak nieumiejętność liczenia). Powinienem mierzyć zamiary na siły, uczę się tego całe życie i jeszcze nie wyszło. Nie mogę wypocząć na zapas, w pewnym momencie czerwona lampka zaczyna migać, ale ja już-zaraz-jeszcze-tylko i potem MUSZĘ poleżeć. I tak w kółko. Wiem, jak brzmi definicja szaleństwa, ale sama wiedza nic mi nie daje. Pamięć! Gdzie ona?
Tak więc w ramach pomagania w przeprowadzce wszystkimi siłami zużyłem wszystkie siły i zamieniłem się w coś w rodzaju odważnika, przyciskającego kanapę do podłogi, coby nie odleciała. Spoczywałem więc jak dziewoja z sentymentalnego obrazu, melancholijnie spoglądając w okno, gdy wydarzył się:
Cud
Jos był w Amsterdamie, ja na kanapie, gapiąc się na gruszę z bardzo silną potrzebą spożycia jakichś owoców. W domu z owoców miałem mrożone śliwki, wyjście do sklepu było równie możliwe jak nagłe odkrycie talentu do baletu, więc tak sobie leżałem i gapiłem się bezmyślnie w przestrzeń, kiedy oko me zarejestrowało nagły ruch.
Z naszej gruszy spadła gruszka. Dokładnie w tym miejscu, w które się gapiłem. Było to tak niewiarygodne, że zdziwiłem się nawet, że nie spadła w zwolnionym tempie. Doznałem nagłego przypływu sił i po chwili trzymałem w ręku owoc. Nie wyglądał, jakby przybył ze sklepu, był ubrudzony ziemią, nie owinięto go w plastik, kolorek był jakby nie do końca komercyjny, poza tym w jednym miejscu była jakby sugestia mięska, co wpełzło. Z nabożeństwem oczyściłem cud, przekroiłem go celem sprawdzenia pod kątem robaczków – nie było. Ugryzłem, czując się niemal jakbym popełniał świętokradztwo. Owoc smakował jak magia i jak szczęście i jak spokój i jak siła, ale głównie jak prezent od Matki Natury. Bo mogła. Bogowie, zapomniałem, że gruszki mogą mieć tyle smaku…
Przyszła mi do głowy myśl: to ta gruszka była prawdziwą nagrodą za poprzednie 21 miesięcy. Chowałem się w pisaniu, medytacji, z zatyczkami w uszach i słuchawkami na zatyczkach, leżałem bez ruchu czekając, aż dzień się skończy. I tak w kółko. Nagrodą nie były klucze ani podpisanie papierów. Jadłem gruszkę tak wolno, jak się dało, rozkoszując się soczystością, smakiem, tą specyficzną teksturą, której nie da się wytłumaczyć inaczej niż „gruszkowa”. W końcu spożyłem wszystko oprócz ogonka, ciągle nie wierząc, że to się dzieje. (Na zdjęciu, nawiasem mówiąc, jest inna gruszka – nasze drzewo jest szczodre.)
Mieszkamy w magicznym miejscu, które daje nam jeść – napisałem do męża. Chyba się nieco zaniepokoił, zażądał wyjaśnień, więc rozwinąłem zdanie. Wróciłem do bezsilnego leżenia i gapienia się w okno, ale zamiast tej ciężkiej melancholii czułem już coś innego: nadzieję.
Chwilowy powrót
Musiałem pojechać do Amsterdamu na jeden dzień, bo pudła się przeprowadzały. Miasto powitało mnie tak, jak się spodziewałem, tylko bardziej.
Jak wspominałem (często, Hiacynto), mieszkaliśmy nad barem. Przebiłem się przez prom, na którym w środową noc było więcej ludzi niż we wsi w supermarkecie w sobotni poranek. Dotarłem do baru i odkryłem jedynego klienta, którym był pan w nieokreślonym wieku, pół-bujający się, pół-zwisający z krzesła obok naszych drzwi, z ust zwisał mu pet. Zignorowałem go, klienta, nie peta, chociaż peta też – w poprzednich latach nauczyłem się doskonale ignorować bywalców baru, nawet jeśli próbowali ze mną konwersować (pety nie próbowały i niech się od nich wreszcie odczepię). Wszedłem na górę, włączyłem ogrzewanie, uczyniłem mentalny spis niezbędnych zakupów, po czym zszedłem na dół. Zajęło mi to może dwie minuty. Otworzyłem drzwi i odkryłem, że pod nogami mam kałużę świeżych mydlin.
Skrzywiłem się tylko i przestąpiłem nad kałużą. Ku mojemu brakowi zdziwienia, klienta już nie było. Nie musiałem myśleć – pan albo zarzygał nam próg, albo się nań odlał, właściciel baru zauważył na szczęście od razu i przy pomocy wiadra mydlin elegancko posprzątał. Był to wielki postęp w porównaniu z poprzednimi latami, kiedy twierdził, że to nie jego próg i nie jego problem. Przestał, kiedy zaczęliśmy donosić policji o hałasach równo minutę po północy. Bar, na moje oko, jest pralnią pieniędzy i policja bardzo lubi mieć powody, by to miejsce zwiedzać, dowodów ciągle nie znaleźli, czekają na nie z utęsknieniem.
Wróciłem, przelazłem powtórnie nad kałużą, w mieszkaniu rozłożyłem się na jedynym pozostałym meblu, tzn. kanapie do wyrzucenia. O poranku miałem przebudzenie z cyklu „gdzie ja jestem” – brak mebli, brak dywanu, brak lamp, brak zasłon, brak męża… Obiecałem zająć się malowaniem kuchni, bo znów zmierzyłem siły na zamiary zamiast odwrotnie. Spożyłem wytworne śniadanko, tzn. sałatkę, którą chłodziłem na balkonie w temperaturze +15, ale za to podczas deszczu. Następnie rozłożyłem utensylia i odkryłem, że zapomniałem sobie przywieźć stroju. Tak więc malowanie rozpocząłem przyodziany wyłącznie w majtki i skarpetki, okno kuchenne wychodzi na dużo okien wielu sąsiadów, mam nadzieję, że podobał im się widok.
NIE wykonałem selficzka!
Tu wtręt – zacząłem pisać tę podróbę Chmielewskiej, zaczyna się od tego, że moja przyjaciółka Iwonka przybywa do Amsterdamu, jej pobyt rozpoczyna się od pomagania mi w malowaniu. Oboje jesteśmy w bieliźnie, alibi takie sobie, gdyż w tym czasie na wsi uśmiercony zostaje mój eks. W ogóle przy malowaniu bardzo mi się mile układała książka, aż znowu weszła dysfunkcja wykonawcza. Zamoczyłem rolkę w farbie, podniosłem się i tak sobie stałem przez jakiś czas. Po jakimś czasie poddałem się, zalałem utensylia z wodą, posiedziałem nieco na kanapie, w końcu się ubrałem i wróciłem na wieś.
Bezpieczeństwo
Na wsi odkryłem takie, o:
Oczywiście nie są to wszystkie posiadane przez nas przedmioty. Zapełniliśmy również sypialnię, przyszłą siłownię, strych, moje studio, tudzież obie szopy, z przodu i z tyłu. Rychło odkryliśmy, że celem zrobienia miejsca musimy rozpakować pudła, a celem rozpakowania pudeł musimy posiadać miejsce, ale na razie padłem znów na kanapę, spojrzałem na gruszę i poczułem, jak spięte miałem mięśnie ramion.
Owszem, wiedziałem, jak ciężko mi się w tym Amsterdamie mieszkało. Nie tylko z uwagi na próg przyozdobiony wymiotami lub moczem, tudzież atrakcje w stylu mordobić. Gdyby te atrakcje były zapowiadane z góry brałbym popcorn i robił zdjęcia, ale jakoś nie były. Pijanych ludzi w grupach się w ogóle boję, nawet jeśli akurat się nie tłuką, do budynku prowadziło wyłącznie wejście obok baru, więc za każdym razem, gdy wychodziłem lub wracałem do domu zwyczajnie się bałem. Co jakiś czas coś na zewnątrz wybuchało (dosłownie, nie wiem co, może petarda, może strzał, nie sprawdzałem). Kiedyś ktoś rzucił innym kimś w nasze drzwi tak mocno, że wyłamał nam zamek. Pewnego dnia odkryliśmy, że pół ulicy ogrodzone jest kordonem, bo policja i celnicy zrobili nalot, znaleźli całkiem dużo, ale niestety akurat nie u naszego barmana. Poza tym z czasem ulica zamieniała się z miejsca, które ledwie zasługiwało na adres w tor wyścigowy dla motocykli i skuterów, ja zaś zrobiłem się na tyle stary, żeby mi to przeszkadzało.
Wieś, na której mieszkam nie składa się rzecz jasna wyłącznie ze studiów jogi i zakonów niemych. A jednak kiedy wychodzę z domu czuję się tak zwyczajnie, fizycznie bezpieczny. Nasza sąsiadka i jej ciułały… to nie ma brzmieć dwuznacznie, ona naprawdę ma dwie ciułały… jest o wiele mniej przerażająca, niż sześciu pijanych facetów drących się na siebie, podczas gdy ja usiłuję sobie wytłumaczyć, że nic mi nie zrobią, gdy wyjdę do sklepu. Tutaj siadamy sobie przy ognisku, mówimy półgłosem, słyszymy się doskonale. Około jedenastej podjeżdża sąsiad na motocyklu, odpowiada mi to, bo wiem, kiedy go usłyszę i że będzie hałasować przez dwie minuty.
Nawet włamania mi nie przeszkadzają.
Włamywacze
W poprzednią sobotę to ja sobie urządziłem imprezę. Mąż był w pracy, ja usiadłem godnie na krzesełku, w dłoni dzierżąc ciepły napój. Przyodziałem się w skóry, bo pogoda była z cyklu „może będzie padać, a może nie”. Postawiłem sobie obok lampę olejną, która posiada dwa ustawienia – albo miotacz ognia, albo knot wpadł do środka, więc nie da się jej używać w środku. Siedziałem sobie tak w ciszy i po prostu byłem, dekadencja po prostu szczytowa. WTEM!!! Ktoś zaczął się chamsko przepychać przez krzaki. Nasze krzaki. W ogóle nie starał się zachować ciszy. Z broni zaczepnych posiadałem lampę i kubek. Zmroziło mnie i czekałem już tylko na śmierć.
Włamywacz wydawał się jakby niezdecydowany. Przepychał się przez ten jeden krzak, jakby to była rzeźba wykonana z żelaza i cementu (krzak, nie włamywacz). Nie klął, tylko dyszał jakoś tak… dziwnie… jak… jakby był jeżem.
Całe życie mieszkałem w dużych miastach. Jeża na własne oczy widziałem raz, kiedy klasa wybrała się na wycieczkę, znaleźliśmy przerażone stworzonko na trawniku. Wytrzeszczaliśmy gały, nikt go nie dotykał, w końcu sobie poszliśmy w nadziei, że kolejna przechodząca osoba na przykład nie dźgnie go kijem. Tutejszy dyszący włamywacz przyszedł mnie odwiedzić. Wiedziałem, że celem jego wizyty jest kocie żarcie, które osobiście rozsypałem w dogodnym miejscu, ale jakoś w tego jeża nie wierzyłem. Kiedy się ukazał, nie powstrzymałem się od cichego piśnięcia „jeż…!!!” i zwiał natychmiast, ale po paru minutach niszczenia nam roślinności wrócił. Zabrał się do posiłku z takim zapałem, że nie zauważył, że się do niego podstępnie zbliżyłem ze swoją lampą. Obawiałem się jeszcze, że to np. szczur. Nie. Jeż. Kolczasty. Prawdziwy.
(Na marginesie, pisząc to spojrzałem za okno, oglądam więc sikorkę skaczącą po roślinie, której nazwy nawet nie znam.)
Mieszkamy w magicznymi miejscu z jeżami, napisałem do męża. Gdy mi odpisał, telefon wydał z siebie dźwięk, jeż wystraszył się i zwiał po raz kolejny. Wrócił kolejnego dnia, co odgadłem, bo żarełko znikło. Mógł je jednak zeżreć kot, który mieszka sobie w całym sąsiedztwie naraz. Żaby z sadzawki (naszej!) raczej nie. Czy sikorki jadają kocie jedzenie…?
Rozpakowujemy pudła, duży pokój wygląda już jak pokój, w sypialni mamy nawet (!!!) zasłony, większość ścian obraliśmy z tapet i pomalowaliśmy. Czekam na dzień, kiedy będę mógł przestać kręcić się w kółeczku jeden dzień dobrze – odwalam za dużo roboty – dwa dni zdycham na kanapie i będę mógł tu po prostu mieszkać. Ale jeża nasze umeblowanie nie interesuje, nowych gruszek… co to za ptak się tam pałęta… przepraszam… nowych gruszek nie będzie do przyszłego roku, ale wiem, że będą. Sąsiadka więcej koncertów nie urządzała.
Może jeszcze nie jest mi zupełnie dobrze, ale są na to duże szanse. W końcu zamiary się skończą, bo wszystko rozpakujemy i pomalujemy i będę mógł rzeczywiście nabierać sił. Trupa eksa w ogródku na razie nie ma, drugiego w spalonej szopie też nie, bo szopa stoi, ja naprawdę umiem się obchodzić z ogniem. Witamy się z sąsiadami. Nie wieje nam w mieszkaniu wiatr, ogrzewanie czasami włączamy na pół godziny, więcej nie trzeba, bo ciepło zostaje.
Przyłapałem się kilka dni temu na rzewnym uśmiechu skierowanym do pająka… Bąka musiał usunąć Jos, ponieważ ciągle mam granice, których przekraczać nie wolno. Ale wiecie co…? Tutaj fejsbunie i tłitery, tutaj Google kupił Fitbita i w rezultacie zasnąłem z Fitbitem na przegubie, a obudziłem się z Guglem, tutaj Brexit i Trump, policja ściga dziecko za schowanie wafla do kieszeni. Pracuję nad Ważną Powieścią poruszającą Trudne Tematy, jednocześnie Ucząc i Bawiąc. Ale tak naprawdę zajmuje mnie pytanie, którędy włazi do nas kot…? Furtka jest zamknięta, przez nasz pokój nie przełazi, poza tym musiałby sobie otwierać drzwi. Gdzieś musi być dziura w płocie. Czy jeż mieszka w tych krzakach, czy przychodzi gościnnie wraz z kotem? Starej Kobiecie nie udało się zrobić kompostu, sama nie wiedziała czemu, czy nam się uda? Chcemy się tej sadzawki pozbyć, ale żaby są takie… prawdziwe… i teraz jakoś nie mam serca do usuwania tego przedszkola dla komarów.
W rezultacie tego wszystkiego nagle skończył mi się kryzys wieku średniego. Na zmarszczki zasłużyłem tak samo, jak na blizny po oparzeniach z kuźni. Siwieję, no to co, będę wyglądać inteligentniej. Mieszkam w domku z ogródkiem, mam czerwoną furtkę, odwiedza mnie pół zoo i wyżera kocie chrupki. Zen w trakcie produkcji.
I tylko ta straszna umywalka nadal stoi jak stała.