Aktualnie nie piszę, ponieważ mój Macbook zaczł pisaać ootak, więc jst ww naprwie. Chromebook nie nadaje się do pracy nad książką (w zasadzie do mało czego się nadaje). Tak więc mam czas na czytanie i uaktualnianie blogów. Dzisiaj będzie o tym, jak do tej pory wyglądał mój proces twórczy.
Pierwszy draft, wtedy pod tytułem Liquid fire, solid ice powstał między 1 a 14 stycznia 2017 roku. Wylałem z siebie historię. Drugi zajął mi trzy miesiące i wtedy zacząłem wiedzieć, co muszę sprawdzić w ramach researchu, żeby nie wyjść na Ziemkiewicza. Rozesłałem go też do beta-czytelników. Prawie cały feedback okazał się ogromnie pomocny.
Trzeci draft zajął mi około pół roku, po czym wysłałem go do korekty do mojej magicznej redaktorki. Owa zasugerowała kilka drobnych poprawek, jak na przykład przepisanie całości od zera z zupełnie inną strukturą. To było ponad rok temu… Bazowałem jeszcze wtedy na przeczytanej wielokrotnie poradzie, by napisać pierwszy dla siebie, drugi dla beta-czytelników, a trzeci do publikacji. Czyli w sumie trzy. Nie wiedziałem, że to metafora.
Draft trzeci w akcji
Zaczęliśmy od tego, co się zowie structural editing. Moim problemem, na który zwrócili uwagę beta-czytelnicy ORAZ redaktorka była nieumiejętność utrzymania tempa, jakie utrzymałoby uwagę czytelnika. Pierwszy rozdział, w którym odbywały się DHAMATY w postaci strasznej burzy i ratowania człowieka w ciemnościach urozmaicanych śnieżycą, a potem konwersacja między kowalem Gunnarem, a uratowanym Sigurdem zajmował wtedy 35 stron. Ze 180. Naiwnie spytałem redaktorkę, czy mogę agentom wysłać dalszy kawałek, bo ten jest trochę nudny. Zamiast tego zajęliśmy się cięciem.
Moje anegdotki i dowcipy, w tym nawiązania do Pratchetta takoż poszły won. Najpierw próbowałem ich bronić, bo mi się podobały. Jednak gdy redaktorka objawiła wyraźnie swoje niezrozumienie dla powodu, czemu coś jest śmieszne, a ja zacząłem jej objaśniać zrozumiałem, że jeśli redaktorka nie rozumie, czytelnik też nie pojmie, a ja nie będę za nim stać celem wyjaśniania kto to jest Babcia Weatherwax i czemu ten rozdział jest bardzo śmieszny. Paszło. Wtedy odkryłem, jak ważna jest zasada „kill your darlings”, czyli wycinanie swoich najulubieńszych fragmentów.
Jakoś w tym momencie zrozumiałem, że próbowałem dostosować treść do tytułu zamiast odwrotnie. Tytuł zmienił się na Liquid fire, przy czym już wiedziałem, że muszę wymyślić lepszy, bo ten stracił sens. Nie zdołowało mnie to, tylko zachęciło. Postanowiłem pójść na całość.
Jakoś koło draftu dwunastego urąbałem cały ten burzliwy początek, bo dotarło do mnie, że po powrocie Gunnara do domu wraz z nie do końca żywym Sigurdem dokonuję powtórzenia dokładnie tych samych informacji w innej formie. Wą pętaku, rzekłem do burzy. Potem zacząłem wycinać z pierwszego rozdziału wszystko, co nie było w nim niezbędne, na przykład dokładny opis kuchni. Tym sposobem rozdział skrócił się z 35 do 9 stron. Następnie pod wodzą Megan The Redaktorki zacząłem stosować tę zasadę dalej.
Research jest ważny, ale głównie dla mnie
Porady dla pisarzy obejmują między innymi sformułowanie „nie pisz niczego, co nie jest czytelnikowi niezbędne”. Z lubością opisywałem na wielu stronach polityczne uwarunkowania Islandii w 1920 roku. Trochę potrwało, zanim zrozumiałem, że czytelnik nie kupuje podręcznika od historii, tylko powieść. Z trzech stron zostały trzy akapity, które NAPRAWDĘ są potrzebne dla zrozumienia treści.
Redaktorka zwróciła mi uwagę jakoś koło siódmego draftu, że postaci drugoplanowe, szczególnie kobiece są płaskie i prawie takie same. Lubię wyzwania. Po trzech kolejnych draftach, które w moim przypadku na ogół oznaczają przepisanie od nowa co najmniej połowy postaci zaczęły się od siebie wyraźnie różnić. Potem zaś nastąpiło znane mi teoretycznie zjawisko: kobiety postanowiły przejąć dużą część akcji, a ja mogłem najwyżej patrzeć na to z pewną bezradnością i pisać to, co mi kazały.
Mój risercz na temat socjopatii również poszedł w diabły. Wytrząsałem się kiedyś nad twórcą, który wyraźnie stworzył postać dwubiegunową na podstawie notki w Wikipedii. Sam co prawda przeczytałem grubą książkę, ale i tak zrobiłem to samo. Won. Kilka fajnych (moim zdaniem) scen ze sklepu? Won. Sceny z kuźni? Jedna zostaje, reszta takoż proszę won. Z opisów zostawiłem więcej Islandii, a mniej wnętrz. Pamiętając, jak okropnie zirytował mnie Outlander, w którym różne rzeczy pojawiały się magicznie i bez sensu wykonałem odwrotność, czyli choreografię każdego ruchu. Kilka godzin spędziłem na sprawdzaniu, czy kiedy Gunnar gasi światło na pewno najpierw je zapalił. Won. Dopóki w ósmym rozdziale nagle nie pojawia się stół, a w jedenastym skręcona lewa kostka nagle nie zamienia się w prawą, jest OK.
O riserczu więcej będzie na bjornlarssen.com, ale najciekawszym w sumie fragmentem była konwersacja z profesorem uniwersyteckim zajmującym się wyłącznie historią Islandii w interesującym mnie okresie. Z przeczytanych wcześniej książek wynikało, że rok 1920 to ciągle okres prosperity. Profesor objaśnił, że pieniądze lały się na Islandczyków z nieba do końca 1919, po czym gwałtownie nastąpiło załamanie wszystkiego, ponieważ po wojnie potrzaskane narody zajęły się odbudową i wróciły do produkcji własnych towarów. Wróciłem do draftu, Bogowie, chyba dwunastego i zacząłem przepisywać odpowiednie rozdziały…
Ciachu, ciachu
Regularnie zmieniałem imiona. Odkryłem albowiem, iż dla mnie Sigriður i Sigurður to odmienne postaci, ale dla osoby niezbyt znającej islandzki mogą się mylić. Ciach. Dwie Anny? Ciach jedną. (Było mi to do czegoś potrzebne, ale po urąbaniu tej sceny przestało.) Konia nazwałem Lars, jak ojca Gunnara, po czym dotarło do mnie, że sam podpisuję się Larssen, a Gunnar zowie się Larsson i to może nie jest dobry pomysł. Ciach.
Około draftu trzynastego zauważyłem, że uwagi redaktorki zmieniły charakter. Już nie „po co w ogóle jest ten rozdział” albo „ta postać nie posiada w ogóle żadnych cech charakteru” do „przejście między tymi scenami jest zbyt brutalne” albo „napisałabym to zdanie inaczej”. W jakichś 98% zgadzałem się z nią. 2% wynikało z tego, że jednak swoje poczucie humoru mam, jest brytyjskie, redaktorka jest Amerykanką i pewnych fraz broniłem zębyma i pazuryma. Co nie zmieniło faktu, że kilka draftów później połowa tych scen wyleciała, bo zrozumiałem, że są niepotrzebne.
Nad tytułem myślałem cały czas w tle. Najpierw podobało mi się Storytelling, ale brzmiało jak podręcznik dla pisarzy. Pewnego dnia doznałem olśnienia: Storytellers. Opowiadacze. Bo w książce jest kilka historii, które są opisywane z kilku punktów widzenia. Niby każdy jest prawdziwy, ale te prawdy drastycznie się od siebie różnią. Ku własnemu zdziwieniu odkryłem, że wcale nie ma wielu książek z tym samym tytułem. Poza tym okładki jeszcze nie pokażę, ale wierzcie, że będzie się wyróżniać…
Aktualny plik nazywa się „storytellers_draft_18”.
Z redaktorką wykańczamy ostatnie szczegóły. Jedną scenę uznała za niepotrzebną, najpierw się nieco wzburzyłem, potem dotarło do mnie, że te trzy strony można zamienić na cztery akapity bez żadnych strat w ludziach. Pani Laufey takoż proszę won (z tej jednej sceny). Nadal nie inwestuję w swoje ego, tylko w jedno: chcę napisać książkę, której nie będę się wstydzić za pięć lat.
W przerwach (hohoho) zacząłem drugą. Tradycyjnie tytuł jest okropny, God of Fire, ale lepszego jeszcze nie mam. Wysłałem drugi draft do beta-czytelników, od części otrzymałem feedback, zdobyłem zdaje się fankę na całe życie. Jednak jedna osoba (macha do osoby 🙂 ) zjechała całość od góry do dołu. Pierwszą myślą było oczywiście „ale…ty nie rozumiesz!!!”, po czym przeczytałem jej maila jeszcze dwa razy i zrozumiałem, że ma w wielu punktach rację. Cały ten drugi draft poleciał do kosza i piszę od początku. Nawiasem mówiąc, bardzo dziękuję moim beta-czytelnikom, bez nich nie wiedziałbym, że jest kiepsko. Własną twórczość widzi się od środka.
Premiera Storytellers jest, lub może była planowana na początek kwietnia. Mam plan marketingowy, ale będzie on wymagać jakiegoś czasu, a w tej chwili tracę miesiąc. Do grudnia chcę skończyć tekst podstawowy, po czym wysłać go do korektorki, która książki nie zna i jest Brytyjką. Megan, Amerykanka, zwróciła mi uwagę na frazy brytyjskie, które po amerykańsku są albo niezrozumiałe, albo co gorsza oznaczają przeciwieństwo tego, co miałem na myśli. Oczywiście miała rację. Brytyjska korektorka zajmie się przeciwną stroną sprawy, wycinając frazy amerykańskie. Moja nauka angielskiego w dawnej pracy była dosyć losowa, ponieważ moi współpracownicy z działu pochodzili ze Stanów, z Anglii, z Irlandii, z Norwegii, z Australii i wszystkie te naleciałości wymieszały mi się w głowie bardzo dokładnie.
A teraz w ramach ciekawostki o kosztach…
Redakcja kosztuje $3.50 za stronę. Dla mnie redaktorka zrobiła wyjątek i policzyła za strony z pojedynczym, zamiast podwójnym odstępem. Od tego czasu (cóż za niezwykła osoba…) pracuje za darmo i co jakiś czas okazuje mi, że wierzy w tekst bardziej, niż ja. W sumie wydałem na jej usługi 500 euro. Druga książka będzie kosztować więcej i nie będzie mnie stać na 18 rund poprawek, celuję w trzy. Co będzie kosztować co najmniej 1500 euro.
Korektorka zapowiedziała, że cena jej pracy wyniesie około 400 euro.
Do okładki kupuję zdjęcie od najlepszego fotografa, jakiego w ogóle znam. Jest człowiekiem miłym i skromnym, gotowym sprzedać mi fotografię za 50 euro. Powoli sięgamy tysiąca.
Skład, zarówno do e-booka jak i druku, oraz projekt okładki umiem wykonać sam i to mi zaoszczędzi #samaniewiem ile. Według posiadanych mi wiadomości około 1500 euro (ceny niepolskie, oczywiście). Nikt mi tego nie finansuje, bo jakoś nie ma chętnych sponsorów 😉
Książkę wydaję sam, czyli za pomocą self-publishingu. Dowiedziałem się, że wydawnictwa nie promują debiutantów, debiutanci mają się promować sami, a jeszcze najlepiej już mieć grupę czytelników mimo tego, że jeszcze nie ma książki. Promocja na Twitterze czy funpagu Facebooka będzie za darmo, ale już reklamy nie. Planuję też limitowaną edycję z twardą oprawą celem wysłania kopii do różnych magazynów reklamujących Islandię turystom. Co z tego wszystkiego wyjdzie nie wiem, bo jeszcze nie umiem wróżyć tak dobrze, jak bym chciał. Zwykły print-on-demand nie kosztuje mnie nic, ale te kopie w twardej oprawie już tak. Bez kosztów wysyłki jakieś 400 euro. Minimum.
Słowo na niedzielę
Kiedy piratujecie książkę mało znanego autora, zmniejszacie szansę na zaistnienie kolejnych.
Jak widać, druga książka będzie mnie kosztować jeszcze więcej, niż pierwsza. Nie wliczam w to zakupu książek niezbędnych do poszerzenia wiedzy (zapraszam na moje ko-fi…) Nie wiem, czy Storytellers sprzedam 5 kopii, czy 5000. Nie wiem, w jakiej cenie czytelnicy zechcą powieść nabyć, może 9.99 euro, a może 0.99. Promocja w newsletterach typu BookBub nie jest darmowa. Członkostwo portalu i forum dla osób publikujących książki bez posiadania agenta i wydawnictwa też kosztuje. Nie posiadam nieskończonej ilości pieniędzy, a w ogóle będę ich mieć coraz mniej, ale to inny temat. Nie mam złudzeń w temacie bogactwa, ale potrzebuję zarobić na Storytellers co najmniej 1400 euro wyłącznie celem zwrotu kosztów.
Kradziona z internetu książka nie jest dla mnie „narzędziem promocyjnym”, bo nie posiadam 20 innych książek do promowania. Jest cegiełką budującą mur między mną, a czytelnikiem. Znana mi piosenkarka została kilka lat temu poinformowana przez księgowego, że musi przestać nagrywać, bo jej na to nie stać. Być może moje pisanie zakończy się na Storytellers, albo z trylogii, którą rozpoczyna God of Fire ukaże się tylko część pierwsza. To znaczy, pozostałe też napiszę, zapewne do szuflady, bo nie będzie mnie stać na redakcję, a nie chciałbym wydawać byle czego w stylu różnych Ziemkiemichalakoodcienigreyów i zaciągać długów na promocję, która się nigdy nie zwróci. (Po raz kolejny polecam komiks „Exposure” autorstwa The Oatmeal.)
Autorzy tacy, jak Neil Gaiman mogą sobie pozwolić na bronienie piractwa, bo po ukradzeniu pierwszej książki czytelnicy gremialnie ruszyli kupować kolejne. Ja nie mam kolejnych i być może takowych nie będzie.
Cała produkcja Storytellers zajmie mi około dwóch lat.
Te dwa lata pracy w ogóle pomijam, sam przecież chciałem. Ale myślę, że informacja o tym, że wydałem 1400 euro i nie tylko istnieje możliwość, że na książce nie zarobię NIC, ale też że stracę powinna być wystarczająco mrożąca krew w żyłach. Przynajmniej dla mnie. Żadne z Was nie musi się tym przejmować, nie macie takiego obowiązku, nie domagam się tu współczucia i tulów.
Owszem, jestem kreatywnym artystą w wielu dziedzinach (oto wywiad ze mną na ten właśnie temat). Ale nie chcę być artystą głodującym. Romantyzm tego celu w ogóle mnie nie wzrusza. Lubię jeść, takie mam dziwne hobby. Mam nadzieję, że pomożecie, towarzysze. W razie, gdyby więcej osób ściągnęło Storytellers z [nazwy pirackich stron], spróbuję być może jakiegoś Kickstartera albo innego Patreona. Jeśli nic z tego nie wyniknie, to nic już dalej z tego również nie wyniknie.
A na razie zgrzytam zębami z powodu niemożności pracy nad draftem 18, który de facto jest szesnastą wersją draftu 16. Wedle moich obliczeń celem napisania 100000 słów na razie napisałem ponad półtora miliona, bo każdy draft przerabiam przed wysyłką do redaktorki. Piniondzem obiecałem sobie martwić się później, gdy książka już się ukaże. Na razie nadal inwestuję wszystkie swoje siły w to, żeby była jak najlepsza. Wydaje mi się, że idzie nieźle. Już w kwietniu lub maju będziecie mogli sprawdzić, czy miałem rację.
Zdjęcie: lubię i tyle.