Jestem Holendrem i Polakiem (i wcale mi się to nie podoba).

Okazuje się, że pozbycie się polskiego obywatelstwa wcale nie jest takie proste, jak sobie naiwnie wyobrażałem. Cóż, dziewięć lat mieszkania poza Polską zrobiło swoje. Przywykłem do urzędów, które starają się pomagać obywatelom i ułatwiać im wszystko, co się da.

Celem wystąpienia o obywatelstwo holenderskie musiałem przedstawić: paszport, zaświadczenie o zdaniu kursu językowo-kulturowego oraz wpłacić 821 euro. Drogo. Ale wszystko inne zrobiono za mnie. Nie był mi potrzebny akt urodzenia, bo składałem go w 2006 roku i urząd ma go w bazie danych. Nie musiałem pisać zaświadczeń o stanie cywilnym i posiadanych dzieciach, bo urząd to wie. Całość procedury zajęła 8 miesięcy. Dzisiaj odbieram nowy dowód.

Z dowodem wiąże się anegdotka. Musiałem, rzecz jasna, zrobić sobie zdjęcie. Do fotografa przybyłem w czarnej koszulce, co okazało się błędem — moja broda zlewała się z kolorem t-shirtu. Tak więc zrobiłem jedyne, co mogłem, założyłem arafatkę. Rezultatem jest zdjęcie, na którym wyglądam, jakby wzięto słit-selfie terrorysty z kałachem w jednej ręce, a Koranem drugiej i przycięto do samej twarzy.

Cóż, słowo się rzekło, dowód u płota, zaczęliśmy więc ze Zbrojmistrzem obdzwaniać odpowiednie urzędy — on Ministerstwo Imigracji, ja polską ambasadę — i wypytywać o proces zrzekania się obywatelstwa. Wyobrażałem sobie to mniej więcej tak: przybywam do ambasady, zdaję wszystkie dokumenty, podpisuję papierek z napisem „pan Grant zrzeka się obywatelstwa, co potwierdza swym podpisem w obecności świadka” i wychodzę lekkim krokiem jako pełnowartościowy Holender.

OTURZ NIE.

Pisałem już na Facebooku — ambasada domaga się następujących dokumentów:

  • wniosku do Prezydenta RP wypełnionego pismem technicznym (dzięki moim czytelnikom dowiedziałem się, że wystarczy wypełnić czytelnie, nie wiem, czy mi się to uda, bo bazgrolę jak lekarz, ale spróbujemy)
  • ważny paszport lub dowód (mam)
  • przetłumaczony przez tłumacza przysięgłego dokument o naturalizacji, zamiast którego na szczęście wystarczy pokazać niderlandzki dowód osobisty (łaskawie odstąpiono od tłumaczenia dowodu)
  • własnoręcznie podpisane oświadczenie dotyczące nieposiadania niepełnoletnich dzieci
  • zwięzły życiorys własnoręcznie podpisany, zawierający najistotniejsze fakty (nauka, praca, małżeństwa, rozwody, dzieci, zmiany obywatelstwa z podaniem konkretnych dat) co kojarzy mi się bardzo silnie z „kilogramami obywatela z wyższym wykształceniem” u Barei
  • polski odpis aktu urodzenia (skrócony lub zupełny lub na druku wielojęzycznym) — na szczęście znalazłem i skrócony i zupełny, co nie zmienia faktu, że obywatel mieszkający w Holandii musiałby się po ten dokument udawać do Bolandy, podczas gdy urząd może sobie to sprawdzić w jakieś dwie minuty
  • zdjęcie paszportowe (bardzo słusznie, zbyt przystojni obywatele nie powinni móc się zrzekać)
  • oraz inne dokumenty wskazane przez Wydział Konsularny Ambasady RP, co przeraża mnie najbardziej, bo oznacza, że Ambasada w chwili wizyty może sobie zażyczyć np. mojego świadectwa ukończenia podstawówki i co nam pan zrobi.

Procedura zrzeczenia się obywatelstwa trwa około roku i kosztuje 360 euro. Pani z ambasady subtelnie i grzecznie mnie przepraszała, stwierdzając zgodnie z prawdą, że to nie ona ten koszt wymyśliła, ale w Polsce będę sprawdzany przez służby (jezu, jezu [nieczyt.]) i to musi kosztować.

Utrata obywatelstwa polskiego następuje po upływie 30 dni od dnia wydania postanowienia Prezydenta RP. Decyzję Prezydenta RP należy przetłumaczyć na język holenderski u tłumacza przysięgłego.

Cały ten przydługi wstęp zmierza do tego, że najwyraźniej będę mógl głosować w wyborach prezydenckich i parlamentarnych. Za wcześnie się cieszyłem, że nie będę musiał wybierać spośród 11 przerażających kandydatów. Tymczasem kandydatom zadano różne pytania, a oni różnie na nie odpowiedzieli. Bronisław Komorowski na większość odpowiedział „nie mam zdania”, ale na to pytanie, które interesuje mnie osobiście, odpowiedział negatywnie. (Patrz obrazek powyżej)

Kandydat, który jest przeciwny związkom rejestrowanym, nie mówiąc o równości małżeńskiej, automatycznie traci mój głos. Ponieważ wbrew temu, co wygadują zwłaszcza Duda i Ogórek, prezydent nie zajmuje się pisaniem i uchwalaniem prawa, ale ma prawo zawetować dowolną ustawę, którą prześle mu Sejm. Z obrazka wynika jasno, że jedynymi kandydatami, którzy NIE zawetowaliby kwestii związków rejestrowanych — a mówimy tu o takich „przywilejach”, jak odwiedzanie partnera w szpitalu, decydowanie o pochówku, ułatwienie procesu spadkowego — są Kukiz, Ogórek, Palikot i Tanajno. Kim jest pan Tanajno w ogóle nie wiem i sądząc po sondażach nikt inny również tego nie wie. Na Palikota i Kukiza zagłosuję jedynie w wypadku, gdy będzie nade mną stać zamaskowany mężczyzna z bronią wycelowaną w moją głowę. Palikot — wiadomo, a Kukiz promuje bardzo niebezpieczny pomysł JOW. (Jeśli JOW wydaje się Wam dobrym pomysłem, obejrzyjcie sobie mapkę z poprzednich wyborów — dzięki JOW mielibyśmy w Sejmie 70% PO, 30% PiS i mniejszość niemiecką.) Na Ogórek, sądząc po rozwoju wydarzeń, nie zagłosuje w ogóle nikt, ponieważ kandydatka SLD twardo odżegnuje się od SLD i powtarza, że jest kandydatką niezależną (Miller chyba nie trzeźwieje w ostatnich dniach). Pozostali kandydaci, jeśli chodzi o mnie, wycofali się z wyścigu. W związku z czym jeśli nie nastąpi cud i pani Ogórek nie przejdzie do drugiej tury (a nie nastąpi), nie planuję głosować ani w pierwszej, ani drugiej turze. Bawcie się beze mnie.

(Zrobiłem test pt. Latarnik Wyborczy. 75% Palikot, 73% Ogórek, 43% Duda, 23% Komorowski. Czy widać, dlaczego nie pcham się do drugiej tury…?)

Do wyborów parlamentarnych jeszcze chwila. Wyrażam życzenie głosowania na Wandę Nowicką, Annę Grodzką lub Piotra Ikonowicza. Zieloni prawdopodobnie nie zdołają stworzyć list, Ikonowicz raczej też nie, a Wanda Nowicka w ostatniej chwili dołączy do listy SLD, dzięki czemu mój dylemat zniknie — na SLD zagłosuję kiedy wspomniany mężczyzna z bronią ostrzegawczo odstrzeli mi kolana.

I po co mi ten polski dowód?

Ilustracja zerżnięta z Facebooka Jakuba Gawrona