Dla dokładności, jak na razie jest to kryzys 41-lecia.
Kiedy ktoś ma kryzys zdrowotny przez kilka tygodni, ludzie dzwonią, przynoszą kwiaty, prezenty, pytają, czy mogą pomóc. Wysyłają uściski, niektórzy nawet kartki pocztowe, jakieś tam dowody pamięci.
Po paru miesiącach, kiedy nie widać poprawy – a co gorsza niekiedy pogorszenie, ten strumyczek zaczyna wysychać. Część osób się nudzi, bo ile razy można spytać „jak się masz” i usłyszeć „źle”. Część obwinia chorego – to jest mechanizm psychologiczny, nie wymyślam tego na poczekaniu – podświadomie uważając, że skoro nie ma poprawy, to chory się nie stara wystarczająco. Część… zapomina. Dzwonią do mnie, zapraszają, ja nie przybywam, dzwonią, zapraszają, nie przybywam… i przestają dzwonić i zapraszać. Przestają też SMSować, pytać, jak jest.
Częścią mojego kryzysu jest dziwne skrzyżowanie odczuć: otóż obecność ludzi okropnie mi szkodzi i potrzebuję ciszy i samotności – ale jednocześnie czuję potrzebę kontaktu z ludźmi. Tylko ograniczonego i na moich warunkach. Niewielu jest gotowych się do mnie dostosować i cenię tych, którzy to czynią. Nie ma ich wielu. Liczba moich dalszych przyjaciół i znajomych spadła. Ale spadła też liczba osób, które uważałem za naprawdę bliskie. Nie jestem dla nich wystarczająco interesujący. Znów, jestem świadom, jak to działa i nie jestem zaskoczony. Tylko… no, sami wiecie.
A teraz opiszę ostatni rok. Bo mój kryzys trwa od roku, zmieniając się od głębokiego do mniej głębokiego, a potem z powrotem.
Zaczęło się od gruntownego remontu całego budynku. Remont miał trwać dwa tygodnie, trwał dwa miesiące. Rusztowania mieliśmy za wszystkimi oknami. W moim mancave, gdzie uciekam by mieć spokój, również są okna, za nimi były rusztowania, dla dodanego pieprzyku budowlańcy chodzili również po dachu (mancave jest na strychu) oraz wewnątrz, po schodach i korytarzach. Przez pięć dni w tygodniu byliśmy bez przerwy pod obserwacją. Dosłownie. Pewnego dnia rano wszedłem do kuchni, nago, ziewając rozkosznie i odnotowałem, że zza okna przygląda mi się uważnie pan w stroju roboczym. Od tego czasu zasłanialiśmy bez przerwy wszystkie zasłony i żaluzje, ale kiedy zapalaliśmy światło – była zima i było ciemno nawet bez zasłon – panowie pukali nam na powitanie w okno.
Piętro niżej kłócili się sąsiedzi. To, że czasami robili to np. o drugiej w nocy mniej mnie ruszało, bo śpię z zatyczkami w uszach, to Jos biegał walić w drzwi i dzwonić na policję. Kiedy jednak doszło do wrzasków „zabiję cię”, odezwała mi się trauma z dzieciństwa. Od tego momentu najdrobniejszy dźwięk z dołu, chociażby trzaśnięcie drzwiami wrzucało mnie z powrotem w okres, kiedy pijany ojczym uprawiał rękoczyny na mamie, a ja – dzieciak, bo ja wiem, sześcio, siedmioletni – czułem, że to moja wina i starałem się wszelkimi siłami być najgrzeczniejszy, mieć najlepsze oceny, w ogóle być niewidzialnym. Odgłos wrzasku, a sąsiadka wychowuje dzieci za pomocą wrzasków, powodował u mnie chęć ucieczki. Tylko gdzie?
Zacząłem się chować pod kołdrą, z zatyczkami w uszach. Pominąwszy to, że czasami remont składał się z wiercenia i walenia młotem (panowie nie byli ze sobą skoordynowani do tego stopnia, że najpierw ściany zagruntowano, potem wywalono w nich dziury, potem pomalowano, a na koniec przyszedł elektryk kuć bruzdy na przewody), nawet działało. Po 45 minutach takiego ukrycia mogłem dalej funkcjonować, ale zacząłem coraz rzadziej wychodzić z domu. Mieszkamy w części miasta, gdzie najpierw muszę przejść koło baru na parterze, potem przepłynąć zapchanym promem, przebić się przez zapchany dworzec, a na koniec przez zapchane ulice w centrum.
Przestałem jeździć na rowerze. Ilość ludzi jadących w pośpiechu w losowych kierunkach, jednocześnie wysyłając łotsapy lub rozmawiając; ludzi, którzy np. właśnie zeszli z promu i rozglądają się ciekawie po dekoracjach dworca, ignorując fakt, że włażą mi pod nogi; ludzi, którzy zaczęli jarać i pić o ósmej rano i do ósmej wieczorem nie mieli czasu zrobić przerwy; ciągłe remonty losowych fragmentów Amsterdamu. Od lat miałem stałą trasę z domu do centrum. Rozkopano mi ją po kolei w czterech miejscach. Już w tym momencie byłem w kiepskim stanie psychicznym, próbowałem kurczowo trzymać się rzeczy znajomych, nieważne już jakich. Po drugich niezapowiedzianych wykopkach, dzięki których jadąc do centrum rowerem skończyłem w miejscu, skąd najwyraźniej powinienem wjechać pod prąd w tunel dla samochodów, przypiąłem rower do płotu i tam już pozostał.
Nie mam ochoty wdawać się w szczegóły, ale oprócz tego doszły mi kłopoty prawno-finansowe. Nawet w kwitnącym zdrowiu boję się okropnie dwóch rzeczy: braku pieniędzy (nie doświadczyłem głodu, ale już decyzji czy w tym miesiącu płacę rachunki czy jem – tak) oraz prawników.
*
To wszystko się nakłada, czasami dochodzi do tego odkrycie, że po trzech wiadomościach kolega P. odpisuje albo „OK” albo nic, sam się do mnie nie odzywa, czasami wynik badania, zgodnie z którym mam deformację kręgosłupa typową dla ludzi po 65 roku życia (to jest wynik bardzo dobry jak na to, co sobie zrobiłem, ale jednak…), czasami jadę autobusem i nagle wbija do niego tłum drących się dzieci. Pojawiła się jednak na horyzoncie nadzieja: otóż sąsiedzi z dołu się wyprowadzili. Alleluja i do prz– w tym momencie do ich mieszkania, które jak wiadomo jest pod nami i ma cienki sufit, weszła… ekipa remontowa.
(Nawiasem mówiąc, ekipa „wewnętrzna” wywaliła dziury w ścianach wiodących na korytarz i teraz malowanie korytarza można powtórzyć.)
Remont trwa od 7:30 do 16:30 we wszystkie dni powszednie. Jakoś tak po tygodniu rozpoczął się drugi remont, za ścianą. Ten dla odmiany odbywa się wtedy, kiedy osoby nie są w pracy, czyli albo w weekendy, albo późnymi popołudniami. Chowanie się z zatyczkami nic nie daje gdy na dole WRRRR WRRRR WRRRR, obok ŁUPP ŁUPP BZIĄGGGG, a potem dodatkowo budowlańcy czegoś za oknem sypialni potrzebują pociąć płyty metalowe. Jest to odgłos, który lubię gdy wydaję go ja (tzn. nie osobiście…), ale nie wtedy, kiedy próbuję ukryć się w ciszy.
W ostatnich tygodniach sypałem się coraz bardziej, aż doszedłem do tego, że przestałem zaglądać na Bunia, Whatsappa, Twittera, bo tam są ludzie i to jest za dużo. Sam fakt, że na Facebooku ktoś mógł mi wysłać wiadomość działa na mnie bardzo źle i nie jest ważne, kto. W momencie, kiedy do remontów już się odbywających – przy czym ten u sąsiadów odbywa się rzecz jasna w dużej części na korytarzu, panowie budowlańcy słuchają radia (czemu oni zawsze lubią różne odmiany disco polo…?) doszła budowa nowych zabawek dla dzieci na placu zabaw za oknem dużego pokoju dostałem ataku śmiechu i bardzo dobrego humoru. 2019 miał być dla mnie rokiem odnowy i wypoczynku. Jak do tej pory jest rokiem sprawdzania, co jeszcze wytrzymam i kiedy koparka na zewnątrz zaczęła produkować dziury, panowie na dole warczeli, za ścianą stukali i pukali, a do mnie dzwoniono uparcie na komórkę koszmar przebił pewną granicę i stał się śmieszny. Nie zrobiło mi się od tego lepiej, ale czarny humor jest fajny.
O komórce wspominam, bo kiedyś na Buniu napisano mi, że nieodbieranie telefonu jest chamstwem. Bardzo proszę, jestem ostatecznym chamem, proszę mi pluć w twarz i obrzucać zgniłymi pomidorami. Przez telefon jestem w stanie rozmawiać może z czterema osobami, w tym Josem i mamą. Nie umiem tego wytłumaczyć, jest to zjawisko znane i częste, być może ma związek z brakiem komunikacji niewerbalnej, a być może nie.
*
Całą energię w ostatnich tygodniach poświęcam na przeżycie do końca marca, bo prawne sprawy muszą zostać rozwikłane do końca marca. (Urzędy w Holandii mają obowiązek podać datę docelową.) Oby zostały rozwikłane po mojej myśli, bo jeśli nie, będziemy pozywać państwo niderlandzkie i naprawdę nie wiem, czy to zniosę bez przymusowego długiego pobytu w szpitalu. Nie piszę. (Storytellers leży u redaktorki i mam nadzieję, że ona nad tą książką pracuje, bo w lutym mam zaklepaną korektorkę…) Co gorsza, nie czytam. Nie mogę. Mózg, jak to ujmuję, odmawia przyjmowania nowych słowów. Przeczytałem całość posiadanej Chmielewskiej. Box Calvina & Hobbesa znam już na pamięć i nie mam siły powtarzać. Czytam o Brexicie, bo to jest moja ulubiona tragikomedia i ostatni sezon jest naprawdę super. (Przepraszam osoby, które mieszkają w UK i dla nich to nie jest śmieszne…) Mam nadpoczętą książkę znajomego autora, dostałem ją przed publikacją, jest świetna, bardzo śmieszna i nie mogę jej czytać. Nie mogę też oczywiście pisać, więc moment na zakończenie Storytellers wybrałem w sumie bardzo dobry. Tylko nie wiem, czy uda mi się dokonać jakiejkolwiek promocji oprócz jednego-dwóch postów na blogu i Buniu… Nie odpowiadam na maile, nie oglądam memów i kotecków. Tęsknię okrutnie za Islandią, za Magicznym Ogrodem, nawet za osiedlem mojej mamy – tam jest tak cicho, że mama czasami włącza radio po prostu po to, żeby było słychać cokolwiek. Tutaj nawet słuchawki z redukcją hałasu i zatyczki do uszu nie pomagają.
Od dwóch miesięcy jestem pod opieką oddziału kryzysowego. W ostatnich tygodniach trwa pełen przegląd psychiatryczny, bo objawy, które mam nie są dwubiegunowe i trzeba wymacać, co się tak naprawdę dzieje. Możliwe, że po prostu uaktywniło się PTSD z dzieciństwa, możliwe, że coś innego. Ale celem badań muszę wyjść z domu i iść do lekarki, która jest miła, ale znajduje się na zewnątrz mojego domu. Gdyby nie Jos, jadłbym wyłącznie pizzę i zamawiał dostawę zakupów do domu…
Ostatnie słowa Storytellers brzmią „28 marca 1920 roku”. Planowałem premierę 28 marca, żartując, że 28 marca 2020 byłby jeszcze lepszą datą. W tej chwili ten żart mnie nie bawi.