Najpopularniejsza notka…

Kilka dni temu WordPress przysłał mi powiadomienie: „Your stats are booming! Miłość po 30 is experiencing lots of traffic.” W pierwszym momencie się zdziwiłem, bo przecież niczego nie wrzucałem. Przypomniałem sobie w ciągu sekund. Jest początek stycznia.

Top trzy moich najpopularniejszych notek z ilością odsłon od chwili założenia bloga:

Jak popełnić samobójstwo szybko i skutecznie” (121,695)
„BDSM dla początkujących” (85,266)
„Jak NAPRAWDĘ wygląda kwestia eutanazji w Holandii” (9,361)

W ostatnich pięciu dniach notkę o samobójstwie przeczytało 3028 osób. Drugą w kolejności, czyli „Wstecznie”, 112. Tylko wczoraj do tej najpopularniejszej dokopały się 264 osoby. (Tutaj prośba: jeśli klikniesz, znajdziesz jakieś stare numery telefonów/adresy URL lub masz do dodania nowe, proszę o wrzucanie ich w komentarzach do TEJ notki. Pod tamtą musiałem wyłączyć komentarze i wolałbym drugi raz nie mówić, dlaczego.)

Myślę, że nie muszę mówić, że dalej będą triggery, klikacie na swoją odpowiedzialność i tak dalej.

Piękny okres świąteczno-noworoczny jest dla większości z nas okresem podsumowań i przemyśleń. (Brzmię jak biskup.) Dla bardzo wielu z nas te podsumowania i przemyślenia prowadzą w bardzo niefajnym kierunku. Zwracam na to uwagę dlatego, że moja ostatnia prawie udana próba miała miejsce 27 grudnia 2011. Wróciłem do Warszawy po świętach z rodziną umilonych telefonem od ciotki. Nie będę się wdawać w szczegóły, powiem tyle, że zamknąłem za sobą drzwi, zrzuciłem plecak i torbę, nadal w butach udałem się w kierunku jednego takiego pudełeczka, wyjąłem z niego jedną taką rzecz, co się bardzo źle komponowała z inną jedną rzeczą, po czym natychmiast spożyłem. Nie było żadnego dzwonienia po pomoc, pisania listów, chciałem umrzeć i nie stała mi w głowie w ogóle żadna inna myśl.

Zdanie zmieniłem, kiedy już leżałem w łóżku, ściskając w dłoni wykutą własnoręcznie głowę smoka – pierwszy kurs kowalstwa odbyłem raptem 16 dni wcześniej – i próbowałem oprzeć się niesamowitej senności, wiedząc, że jeśli zasnę, to się nie obudzę. Nie było to ani przyjemne, ani szybkie (tzn. może gdybym zasnął), ani bezbolesne. Telefon został w pokoju, ja nie byłem w stanie się ruszać, ściskałem ten metal – była to jedyna dostępna mi czynność oprócz mrugania i myślenia – tak, że metal wbijał się w dłoń. Myślałem w kółko jedno: „chcębyćkowalem chcębyćkowalem chcębyćkowalem”. W ten sposób kowalstwo uratowało mi życie, zanim się nim tak naprawdę zająłem, gdybym nie miał w ręku kawała metalu z ostrymi wypustkami, raczej nie zdołałbym się powstrzymać przed zaśnięciem. Czy naprawdę bym wtedy zszedł? Nie wiem. Nie mam drugiego siebie do sprawdzenia, nie podam recepty, nie będę powtarzać czynności, tu nie jest Jackass.

Nie umiem ocenić, ile czasu minęło. Może minuty, może godziny. Nie sprawdzałem. Wiem tyle, że kiedy już po tym jakimś czasie wylazłem z łóżka, wpadając na meble udałem się do pudełeczka i jego zawartość wysypałem do klozetu. Dotarło do mnie, że moje życie wcale się nie skończyło dlatego, że moja ciotka jest taką osobą, jaką jest. Ale te kilka godzin wcześniej stało mi w głowie tylko jedno: ona się mnie brzydzi tak okropnie, że woli spędzić całe święta samotnie, niż znaleźć się w mojej obecności. Kilka godzin wcześniej pomysł, że muszę umrzeć był jedynym logicznym rozwiązaniem. Kiedy już nie umarłem, poczułem się strasznie głupio, naprawdę? Dla mojej durnej ciotki?

(Nawiasem mówiąc, w tym roku ciotka odmówiła nawet zadzwonienia do Mamy dopóki Jos i ja nie wyjedziemy. Być może spodziewała się, że ją przez telefon pogryziemy, zarazimy hifem, albo coś. Ale teraz mnie to kompletnie nie rusza, to znaczy trochę jej współczuję jak w tym dowcipie, „przepraszam, że jesteś głupia, ciociu”.)

Dodam tutaj, że od tego czasu nie przychodzi mi do głowy używanie substancji trujących, w szczególności leków, ponieważ zadziwiająco ciężko jest się przy ich pomocy zabić, a niezwykle łatwo stracić wzrok, doznać nieodwracalnych uszkodzeń umysłu, w tym paraliżu, tudzież zniszczyć sobie organy zewnętrzne. Niech osoby, które mają w pamięci niezliczone wizje bohaterów książek i filmów, wysypujących tysiąc pigułek na szafkę nocną przy łóżku hotelowym i spożywających pigułki z tequilą (czemu to jest ZAWSZE tequila…?) zastąpią sobie te wizje wyobrażeniem samych siebie wciąż żywych, za to niewidomych i na stałe podłączonych do pięciu maszyn zastępujących różne uszkodzone organy zewnętrzne.

*

Instynkt przeżycia jest najsilniejszym tabu, jakie mamy w ogóle wbudowane. Niektóre osoby kochają gry z różnymi tabu, nie tylko seksualnymi, chociażby skok ze spadochronem jest wbijaniem się w poprzek potrzeby przeżycia, bo spadochron najpewniej się otworzy, ale może jednak nie? Może pociągnę za sznureczek (nigdy nie skakałem ze spadochronem) ciutkę za późno lub za wcześnie? Może się zerwie? To jednak nie to samo, podobnie, jak moja zabawa z własnym lękiem wysokości nie jest tym samym, co skok z dachu. Mój kumpel posiada taras na trzecim piętrze, taras nie kończy się żadnym płotkiem czy inną barierką, zdarzało mi się podchodzić na metr od zakończenia i obserwować z fascynacją, jak każda komórka mojego ciała domaga się natychmiastowego odwrotu. Jakbym miał z tej odległości nagle potknąć się o nic lub zostać porwany wiatrem. To instynkt, ale wciąż nie tak silny, jak instynkt przeżycia, taras znajduje się na drugim piętrze.

Po próbie samobójczej tabu zostaje przełamane. Wszystko robi się łatwiej po raz drugi. Nie zdarzyło mi się zażywać narkotyków dożylnie, ale mam potwierdzenie z pierwszej ręki: osoba zarzekała się, że NIGDY nie da sobie niczego wstrzyknąć, kiedy zdecydowała się na to pierwszy raz, następnego dnia był drugi i już nad niczym wtedy nie myślała. Statystyki notkowo-blogowe zobaczyłem wczoraj, kiedy WordPress mnie zachęcił, zwykle do nich nie zaglądam. W rezultacie nie mogłem usnąć, myśląc głównie nad dwiema rzeczami: tym, co bym stracił gdyby mi się udało oraz tym, jak w tej chwili postrzegam własną śmierć.

Straciłbym przez te siedem lat niewiarygodną ilość cudów. Męża, chociażby. Lata spędzone w kuźni. Islandię. Mnóstwo muzyki i filmów. Przyjaźnie. Książki, w tym tę, którą być może skończyłem pisać kilka dni temu, a być może nie (zależy, co powie redaktorka). Straciłbym też miesiące potwornego bólu pleców, mnóstwo fantastycznego seksu, mnóstwo beznadziejnego seksu, diagnozę dwubiegunówki, lata prób zaleczenia, świecę o zapachu Chrisa Hemswortha wracającego z plaży po dniu surfingu, sos pomidorowy Josa, widok własnej muzyki wytłoczonej na winylu… Siedem lat bloga wylicza bardzo wiele rzeczy, które bym stracił, a mimo tego, co się ludziom wydaje ja nawet na blogu jestem dosyć skrytym człowiekiem.

Od długiego czasu, to już kilka lat, przed zaśnięciem wyliczam sobie rzeczy, za które jestem wdzięczny. Kiedyś wyliczałem tak samo rzeczy, które dowodziły, że świat jest podły i kopie mnie po oczach. Rezultat krótkofalowy jest taki, że zasypiam z uśmiechem. Długofalowy – pamiętam ten ból, ale tak… teoretycznie. Że był. Bardziej pamiętam dzień, kiedy ktosia przy mnie powiedziała, że modliła się do swojej Siły Wyższej o cud i cud się wydarzył. Tej nocy pomyślałem, co mi szkodzi, pomodlę się o cud. Następnego dnia ból zaczął lżeć i ani się nie wygłupiam, ani nie chcę zostać świętym (nie grozi mi to, moja wiara nie zawiera w sobie instytucji świętych), poprosiłem o cud i dostałem. To stoi mi w pamięci bez przerwy. Cud, przypadek, nie obchodzi mnie to, obchodzi mnie fakt, że teraz muszę już tylko uważać co i jak podnoszę i jak siedzę.

Ale.

*

W ostatnich miesiącach zmagam się z tutejszym ZUSem. Szczegóły nie są ważne, liczy się to, że nie posiadam wyporności psychicznej na spotkania z orzecznikami, pisanie odwołań, ilustrowanie ich załącznikami, etc. Jest to coś w rodzaju paragrafu 22: jestem na rencie ponieważ zdrowie nie pozwala mi na np. ciężkie stresy, w tej chwili przeżywam ciężkie stresy walcząc o rentę, stresy powodują pogorszenie mojego stanu, co uniemożliwia mi walkę o rentę.

W ostatnich tygodniach bywało tak, że zaczynałem nie chcieć żyć, ale jeszcze pamiętałem o bliźnich, mężu, rodzinie, przyjaciołach. Potem już tworzyłem plany. Potem – napisałem dość dużo listów. Potem jednak przyznałem się do wszystkiego lekarce i Josowi, zamiast realizować plany spożywałem kwetiapinę i waliłem się do łóżka na 18 godzin. Moim priorytetem stało się przeżycie. Ten okres skończył się kilka tygodni temu, ku mojemu zdziwieniu lepiej zacząłem się czuć akurat w okresie zwykle najgorszym dla mnie, czyli w drugiej połowie grudnia. Jest jedenasty stycznia i nadal nie chodzą mi po głowie głupie myśli, jestem bardzo zadowolony, bo książka chyba się ukaże za kilka miesięcy, problemy z urzędem wcale się nie skończyły, ale już mnie nie oślepiają. Nie wiem, czy widzę światło w tunelu, ale widzę, że to tylko tunel. Tunele się kończą.

Odnotowałem natomiast, że nie boję się śmierci. Boję się cierpienia, bólu trwającego latami (nie bez powodu mieszkam w kraju, gdzie legalna jest eutanazja, naoglądałem się, jak umierała moja Babcia), Alzheimera lub demencji, boję się śmierci osób, które kocham. Własnej – nie. Nie chcę się do niej osobiście przyczyniać, bo mam dużo do zrobienia. Między innymi dlatego listy zostały spalone, plik z ich treścią skasowany, kwetiapina spożyta, oddział kryzysowy odwiedzony kilkanaście razy w ciągu dwóch miesięcy. Z jednej strony, tabu już nie ma. Powstrzymują mnie różni ludzie i różne rzeczy, ale instynkt przeżycia akurat już nie. Natomiast za każdym razem, gdy lecę z Josem samolotem trzymam go za rękę, uśmiecham się, myślę o tym, że jestem szczęśliwy po prostu dlatego, że Jos istnieje i co więcej istnieje tuż obok mnie – i gdyby samolot w tej chwili eksplodował, byłoby to w jakiś sposób przyjemnie romantyczne. Pod warunkiem, że zginąłbym na miejscu, a nie umierał w cierpieniach przez kolejne sześć miesięcy. Ale nie planuję się do tego w żaden sposób przyczyniać. Planowałem dwa miesiące temu. Teraz jestem zajęty.

*

Umysł osoby, która jest gotowa się zabićnaprawdę, a nie tak prawie, po to, żeby ją znaleziono tuż przed, po to, żeby, bo ja wiem, pokazać ciotce, jaka jest wredna (niestety mówię to z doświadczenia, na swoje usprawiedliwienie mam młody wiek), zmusić mamę do zaprzestania wygłaszania rozmaitych uwag na temat pedałów, żeby może wreszcie uzyskać pomoc lekarską – nie działa. Wypisywanie gównianych komentarzy w stylu „samobójstwo to tchórzostwo” ma tyle samo sensu, co pisanie „rak mózgu to tchórzostwo”.

Myśli samobójcze w moim przypadku (zastrzegam, że przed listopadem nie miało to miejsca właściwie ani razu od początku 2017) zaczynają się od takiego rozmytego „chciałbym nie być”. Najlepiej byłoby się nigdy nie urodzić. Zapominam wtedy o wszystkich wspaniałych rzeczach, jakie mnie spotkały w życiu, zostaje dzień dzisiejszy, w którym chciałbym nie być, ale tak, żeby nikogo nie skrzywdzić.

Drugi poziom jest wtedy, kiedy zaczynam snuć plany. Mam dwa, żaden z nich nie jest w stu procentach pewny, bo popełnienie samobójstwa naprawdę nie jest wcale takie łatwe (stąd „popularność” mojej notki). Ale tak na 99% powinno mi się udać. Psychiatrka z oddziału kryzysowego wymusiła na mnie ujawnienie planów, na dodatek w obecności Josa, który wyznał, że w jakiś sposób go to uspokoiło, bo nie musi się już zastanawiać. Po czym usunął z mojego zasięgu niezbędne nie-powiem-co. Gdybym chciał, mógłbym sobie te przedmioty bezproblemowo skombinować od nowa, ale w tym celu musiałbym mieć funkcjonalny umysł, żadnej z tych rzeczy nie dostarczą mi do domu w ciągu kwadransa, bo to nie narkotyki (nb. jestem w stanie mieć w domu heroinę w ciągu 30 minut, uzyskanie pięciu malutkich tabletek kwetiapiny, której przy takiej dawce NIE DA się przedawkować nawet gdybym ich zjadł pięćdziesiąt zajęło sześć godzin i wymagało rozmów z czworgiem lekarzy).

Trzeci poziom będzie wtedy, kiedy spróbuję z tymi planami coś zrobić i od 2012 roku nic podobnego się nie wydarzyło. Nauczono mnie bowiem, żeby o tych myślach NATYCHMIAST zawiadamiać. Kiedy jestem, powiedzmy, na poziomie drugim i pół, już nie zawiadamiam tylko planuję i piszę listy, ale jednocześnie NIE wiem – nie, bo umysł nie działa, powtórzę to jeszcze kilka razy – że i tak nic z tego nie będzie. W głowie jest tylko jedno pragnienie, zagarnia wszystko, likwiduje wspomnienia, wyłącza zainteresowanie uczuciami bliskich osób. Wyłącznie boli, sugeruje tylko jedno wyjście. Kiedy cofnie się chociaż trochę, zaczynam rozpowszechniać informację, że potrzebuję pomocy natychmiast. Dlatego po dwóch miesiącach regularnych spotkań z oddziałem kryzysowym jestem nadal żywiutki jak pierw– *wygląda za okno* jak bywalcy baru na parterze, tylko w odróżnieniu od nich nie jestem narąbany i nie wydaję piniondza na piwo i inne takie. Mam inne priorytety. Kiedy pisałem listy mój umysł nie działał i priorytet był tylko jeden. Listy napisałem, że tak powiem, na zapas, żeby leżały, aż dorwę się do *nie powiem czego*. Po czym przez mętne błoto przebiła się rozsądna myśl i zacząłem szukać pomocy. Listy spaliłem, zgrzytając zębami, bo w niektórych kopertach były takie plastikowe okienka, a za żadne pieniądze nie wrzucę świadomie plastiku do ognia.

Doskonale wiem, że część osób czytających moją najpopularniejszą notkę robi to, bo szuka tegoż sposobu na bezbolesne samobójstwo. Żadna z tych osób nie myśli o tym, że jeśli ktoś pisze notkę, to znaczy, że żyje, a skoro żyje, to nie ma prawa znać takiego sposobu. Bo umysły tych osób nie funkcjonują już na żadnym poziomie oprócz tego jednego. Poszukiwanie bezbolesnego sposobu bierze się stąd, że czujemy (tak, my) już tylko ból i chcemy przestać go czuć. Tego bólu może być milion rodzajów, od ciężkiej depresji przez uszkodzenia kręgosłupa aż do raka z przerzutami w kraju, gdzie cierpienie uszlachetnia, a 85-latce nie podaje się morfiny, żeby się nie uzależniła. Te ostatnie bóle nie przejdą. Pozostałe być może przejdą, ale w chwili, gdy wpisuję w gugla różne rzeczy i trafiam na różne informacje nie jestem w stanie pamiętać, że to się kiedyś skończy. Nawet jeśli wiem, że się NA PEWNO skończy, bo mam pismo z datą, przed którą musi zapaść decyzja ostateczna nic mi to nie daje, bo UMYSŁ NIE DZIAŁA.

*

Bardzo chcę żyć. Ogromnie mi na tym zależy. Nie boję się śmierci, ale to nie znaczy, że chcę ten moment przyspieszyć. Chciałbym, żebyśmy z Josem spędzili jak najwięcej czasu razem, przy czym mówię o dekadach, nie o godzinach. Prędzej skrzywdzę siebie, niż Josa. Wiem, że moje usunięcie się z padołu skrzywdziłoby go bardziej, niż cokolwiek innego. Nie zmienia to faktu, że depresja wmawia mi, że wszyscy, w szczególności mąż byliby szczęśliwsi, gdyby mnie nie było. Nauczyłem się, co te myśli oznaczają. To niestety nie znaczy, że mogę im się oprzeć. Depresja nigdy się nie nudzi i zawsze jest chętna powtarzać to zdanie w nieskończoność, co dnia, co minutę, póki nie minie (depresja, nie minuta). Po tygodniu słuchania bardzo krótkiej, zapętlonej taśmy zaczynam zapominać, że taśma ustanie.

Kiedy usiadłem na podłodze w łazience jakoś pod koniec 2016 i przez ból nie byłem w stanie sam wstać, podjąłem decyzję błyskawicznie, gdy Jos wyjdzie do pracy ja też wyjdę, tylko nie do pracy. Po czym wziąłem do ręki telefon, na szczęście wodoodporny, wezwałem Josa do łazienki, a potem rozpętało się fajne piekło, w rezultacie którego procedurę przepalenia nerwu w plecach odbyłem dzień później, a nie sześć tygodni. To nie było wołanie o pomoc ani szantaż skierowany na lekarzy. Naprawdę nie wyobrażałem sobie dalszego życia z takim bólem, po roku niezdarnych prób medycznych uznałem, że to się już nigdy nie zmieni. Ponad dwa lata później z jednej strony mnie to nie zaskakuje, z drugiej ogromnie się cieszę, że tak dokładnie wpojono mi, by informować, informować, informować. Donosić na samego siebie. Nieważne komu, Josowi, przyjaciołom, dowolnym lekarzom (może oprócz dentystów), znajomym z internetów.

W większości przypadków – wspomniany nieuleczalny rak nie należy do tej większości – tak silny pęd do popełnienia samobójstwa nie oznacza wcale, że osoba nie chce żyć. Osoba nie chce żyć tak, jak w tej chwili. Ja nie chciałem spędzić reszty życia jęcząc z bólu, leżąc na poduszkach usypanych pod tym jednym jedynym kątem, nie być w stanie usiąść na krześle, wstać pod prysznicem. Nie spędziłem. Ale wtedy, po iluś miesiącach cierpienia nie umiałem sobie już wyobrazić, że ono się kiedykolwiek skończy. Teraz wiem, że się myliłem, ale do ostatniej chwili – nic nie poradzę, że była nią modlitwa o cud – nie wiedziałem. Żarłem środki przeciwbólowe na bazie morfiny, dzięki temu ból malał z potwornego do tylko strasznego, a środki wpływały negatywnie na dwubiegunówkę.

W tej chwili odwiedzam fizjoterapeutę, który prostuje mi kręgosłup, bo po trzech latach leżenia na poduszkach plecy może nie bolą jak kiedyś, ale są popsute w nowy sposób. Fizjo dokonuje na mnie tzw. manipulacji, potem zakleja mnie taśmami ciągnącymi różne kawałki w różnych kierunkach, po pół godzinie zaczyna boleć, potem bardziej, a potem na ogół docieram do domu i zjadam środek przeciwbólowy. Schodziłem z niego już dwa razy, nie jest to miłe uczucie, ale bardziej mi zależy na przeżyciu – a wiem, że ból pleców potrafi mnie doprowadzić w niebezpieczne miejsca. (Nawiasem mówiąc, to, co robi fizjo pomaga. Tylko bardzo wolno. Trzech lat nie da się odrobić w miesiąc.) Do kuźni chadzam już tylko jako gość, ale bardzo lubię spędzać czas z Casperem. Piszę. Bloguję. Niechcący networkuję z innymi pisarzami, wyłącznie dlatego, że da się to robić na Twitterze. Okazuje się to być bardzo miłym zajęciem. Potem wbija mi depresja taka, że nie mogę się praktycznie ruszać, mówić, patrzę w sufit i tworzę plany, których potem nie realizuję, bo depresja odchodzi. Dla osób, które nie mają doświadczeń takich, jak ja jest to najbardziej niebezpieczny moment, bo plany nadal wiszą w powietrzu, a energia już jest. Umiem już pożytkujować tę energię na donoszenie na samego siebie. Nauka tego zajęła mi kilka dekad, ale dożyłem.

Uważam się za niewiarygodnego szczęściarza. Mieszkam w Holandii. Mam cudownego męża. Mam Islandię. W życiorysie mam kilka lat kowalstwa. Mam rentę (jeszcze). Piszę książki. Bloguję. Bywam w Polsce i jestem tam na tyle bezpieczny, na ile to możliwe, bo taksówka w Warszawie kosztuje nas niekiedy mniej, niż w Amsterdamie przejazd transportem publicznym. Plecy prawie nie bolą, a jeśli to robią zjadam JEDEN przeciwbólowy zamiast trzech i problem robi takoż proszę won. Od kilku dni po raz pierwszy od 2015 jestem w stanie siedzieć na kanapie tak zwyczajnie, bez podkładania dodatkowej poduszki. Moja rodzina bardzo się skurczyła, ale do osób, które kocham z wzajemnością. Mama wczoraj kazała mi powiedzieć Josowi, że go ubóstwia i ma u niej tyle punktów za naukę polszczyzny, że nie byłaby w stanie ich zliczyć. Sam siedzę z nowym laptopem, co prawda są na nim Windowsy *chwila ciszy i zadumy nad uszlachetniającą mocą cierpienia*, ale pisze się na nim fantastycznie, ekran ma duży i szeroki, Scrivener wygląda na nim wspaniale. W każdej chwili mogę sobie rozpalić ogień w swojej jaskini na pięterku.

Mógłbym to samo opisać zupełnie inaczej. Mieszkam w miejscu, od którego jestem chory, nad barem, otoczony potwornymi ilościami ludzi, z czym sobie nie radzę. Sąsiedzi, ci od wrzasków „zabiję cię”, się wynieśli, zastąpił ich rześki remont. (Notka jest opóźniona, bo od kilku dni nawala mi głowa, źle się czuję ogólnie i dopiero wczoraj odnotowaliśmy, że remont nas podtruwa.) Rzadko w ogóle wychodzę z domu, na ogół celem odwiedzania lekarzy. Czynności w stylu spotkania się z kimś w barze na pogaduszki są mi niedostępne. Prostowanie pleców boli. Walka z urzędem boli. Nie mam prawa jazdy, motocykla, iluś tam rzeczy nie mam, gdybym się uparł wyliczyłbym pewnie ze sto. Do kucia raczej nie wrócę, chociaż kto tak naprawdę wie – na pewno nie nastąpi to prędko. Pod kątem pisania zjada mnie syndrom impostora, co ja wogle umię, tego się nie da czytać, etc. Nawiasem mówiąc, czytać chwilowo też nie mogę, tzn. krótkie artykuły i książki typu „Why Mommy Drinks” spoko, ale mam mnóstwo fantasy i książek o byciu własnym wydawcą. Wszystkie są na czytniku w rubryce „nieprzeczytane”. I tak dalej. Kiedy wbije mi depresja, pierwszy akapit zniknie, drugi zacznie się powtarzać w kółko, póki nie zajmie całego miejsca w głowie i umysł nie przestanie działać. Gdybym chciał, mógłbym się tego drugiego trzymać, przez długi czas tak robiłem, pomogła terapia i rozmowy z mądrzejszymi od siebie.

Na koniec przypomnę jeszcze coś. Nie da się naprawić własnego mózgu przy użyciu własnego mózgu, tak samo, jak nie jestem w stanie naprawić złamanych obcęg przy użyciu tychże obcęg. Dlatego bywam u psychiatrów, spożywam różne tabletki, rozmawiam z terapeutami, zapisuję sobie różne rzeczy do późniejszego użycia. A i tak zaskakuje mnie czasem, że mam IQ 150, a nie potrafię przestać mieć objawów własnej choroby. Śmieszne, prawda? Porównuję to do Usaina Bolta ze złamaną nogą, twierdzącego, że jako Usain Bolt nie może mieć złamanej nogi, więc rusza na trening. Sam jestem chory, ale uważam, że powinienem być mądrzejszy niż choroba. A TU NAGLE WTEM i nie piszę niczego przez dwa miesiące, bo nie mogę. Gapię się w sufit, bo to jedyne dostępne mi zajęcie. Po czym ruszam odwiedzać psychiatrkę, czasami płaczę w jej gabinecie, czasami radośnie zawiadamiam, że koniec roku przetrwałem tak łatwo, że sam tego nie rozumiem.

Mój umysł jest jak Windows. (Przepraszam, umyśle, ale to prawda.) Co jakiś czas choroba wysyła mu Przydatne Uaktualnienie Systemu i różne rzeczy nagle przestają działać, BO TAK. Psychiatrka dłubie mi w rejestrze i poprawia różne numerki na ile może, instaluje nowe sterowniki, czasami to pomaga, czasami nie. A czasami wyskakuje mi – w umyśle, na razie przynajmniej – okienko z napisem „twój dysk został zaszyfrowany, jeśli nie przelejesz 120498102948 bitcoinów, to go sobie spróbuj sformatować”. Nie przelewam i nie formatuję. Nadal.

Osobom, które guglają moją najpopularniejszą notkę ogromnie współczuję, bo wiem, jakie to uczucie. Wiem to o wiele dokładniej, niż bym chciał. Zawiadamiam je, że szybki i bezbolesny sposób na popełnienie samobójstwa jest Wam niedostępny jeśli nie macie pod ręką lekarza bardzo dobrze wyspecjalizowanego w eutanazji. Nic na to nie poradzę, tak już jest, można sobie wsadzić w usta rewolwer, pociągnąć za spust i do końca dłuuuugiego życia już nigdy nie móc nie jeść pokarmów niepłynnych. Można spożyć mnóstwo tabletek (koniecznie z tequilą), obudzić się i odkryć, że przed oczyma jest wyłącznie ciemność i tak już będzie zawsze. Skąd to wiem? Bo o ile nie znam osób, które bezboleśnie popełniły samobójstwo – nie opowiadały mi o swoich doświadczeniach – te permanentnie uszkodzone znam.

W tym tygodniu najciekawszą rzeczą, jaką guglałem była produkcja bimbru z ziemniaków, bo musiałem się upewnić, że ten fragment w książce jest napisany bez błędów. Poza tym dłubię w źródłach do notek o Wikingach i nordyckim pogaństwie, tudzież usiłuję rozrysować sobie drzewo genealogiczne bóstw wszelakich. Liczę na to, że chociaż w kolejnych dniach notka, którą w tej chwili kończę zostanie przeczytana więcej razy, niż ta najpopularniejsza.

PS. Na koniec wyjaśnienie zdjęcia.

W chwili, gdy wykonano fotografię, na której zajmuję się tym, czym zajmuję się bardzo często, ból był tak silny, że tego dnia nie zjadłem obiadu. Nie byłem otóż w stanie podnieść talerza, posiłek zawierał w sobie gęsty sos i nieduże kawałki mięska świetnie nadające się do spadania na ubranie, nie mogłem się pochylić bliżej i wstydziłem się przyznać, że ktoś mnie musi nakarmić. Gospodarzowi było przykro, mi nie przechodziło przez usta „Jos, gdybyś mógł wziąć łyżkę i mnie nakarmić…”, potem przy tym ogniu zdejmowałem z siebie wszystko, co miałem na górnej części ciała, Jos podtrzymywał mi włosy, a ja praktycznie piekłem plecy. Gorąco pomagało na jakieś 15-20 minut, potem powtarzałem czynności.

Była to najpiękniejsza noc mojego życia. Wyjazd był w ogóle drugim miesiącem miodowym, siedzieliśmy przy ogniu, nad nami wszystkie gwiazdy świata, za plecami świerszcze, szum wiaterku w drzewach. Żadnych sąsiadów w promieniu 5 km. Nie, nie zgodziłbym się na wymianę taką, że znowu mnie tak strasznie boli, ale za to na południu Francji, ale na widok zdjęć uśmiecham się i pamiętam wycieczkę do wodospadu, noc pełną gwiazd i świerszczy, zasypianie bez zatyczek do uszu, bo otaczały nas wyłącznie dźwięki wydawane przez wiatr. W łóżku czytałem eseje Sary Benincasy, które polecam. Był to rok 2016. Gdybym w 2011 usunął się z padołu, nie byłoby ani zdjęć, ani wspomnień, ani błogiego uśmiechu na mojej twarzy.