W dzień, w którym oficjalnie stałem się 35-latkiem, otrzymałem również nową diagnozę psychiatryczną, wedle której nie mam depresji. Cierpię na co innego, niż to, na co — jak mi się zdawało — cierpiałem latami i na co byłem leczony.
Mój lek zaczął generować niepokojące objawy już koło maja, kiedy to czułem się nieco zbyt wesoły, zbyt energiczny i zbyt kreatywny. O trzeciej w nocy obmyślałem raźno nowe projekty, sposoby na reklamę swojej nowej firmy i generalnie zajmowałem się rzeczami bardzo miłymi. Niespecjalnie szło mi natomiast spanie. Ale co z tego, skoro po czterech godzinach snu czułem się wypoczęty, z radością skakałem między komputerem, gdzie powstawały świetne projekty, iPadem, na którym czytałem pięć książek naraz, stołem pokrytym grubą warstwą produktów metalowych wykonanych przeze mnie oraz z powrotem do komputera, z pomysłem na nowy utwór muzyczny. W międzyczasie wyskakiwałem na siłownię, wracając umawiałem się jednego dnia na seks-randkę, a drugiego na nagrywanie piosenki z kumplem i w ogóle nie przyszłoby mi do głowy, że coś jest z tym stanem nie tak, gdyby nie brak snu. Oraz fakt, że kilka razy popłakałem się ze szczęścia.
Uznałem, że to drugie wydaje mi się nieco nadmierną reakcją na antydepresant, a pierwsze mi się jednak nie podoba, bo jest niezdrowe i zmniejszyłem dawkę z 450 do 375 mg. Przez jakiś czas było świetnie, po czym po dwóch miesiącach brak snu i łzy szczęścia powróciły. Zinterpretowałem to tak, że organizm daje mi do zrozumienia, że depresja się skończyła i zmniejszyłem dawkę do 300 mg, planując już, jak za trzy miesiące zejdziemy do 225, a w ciągu 6-8 przestaniemy używać leków w ogóle. I byłoby super, gdybym miesiąc później nie obudził się ze wszystkimi objawami stanu depresyjnego i atakiem paniki.
Poprzedniego wieczora po raz kolejny popłakałem się ze szczęścia, opowiadając przyjaciółce o tym, jak cudowny jest mój Zbrojmistrz i umawiając się z nią na współpracę przy jej stronie WWW. Tym bardziej przeraziło mnie obudzenie się w stanie ataku paniki i ciężkiej depresji następnego poranka. Od tej pory, jakoś od sierpnia, nie przestałem się zastanawiać: co się właściwie stało?
Moje nawroty depresji zawsze były czymś spowodowane. Pierwszy rzut zaczął się tak, że zmarła moja babcia, zerwałem z chłopakiem, a najlepsza przyjaciółka wyprowadziła się z Warszawy. Każdy byłby, rzecz jasna, zdołowany. Tyle, że osoba zdrowa po kilku tygodniach przestałaby już intensywnie cierpieć, a ja nie przestałem. Kilka miesięcy później cierpienie nie miało już powodu; po prostu było mi strasznie źle i chciałem umrzeć, bez związku z czymkolwiek w świecie realnym. Zapomniałem, jak to jest się śmiać. Nie czułem zapachów, smaków, kolory były poszarzałe, kończyny — ciężkie, posprzątanie w łazience — zadaniem ponad siły. A jednak ciągle zdarzały się lepsze dni, w które wmawiałem sobie, że to już koniec i nie ma się co wygłupiać i wyobrażać sobie chorób, cóż znowu, po prostu, źle się poczułem, a teraz jest dobrze.
Po roku dopiero zebrałem się w sobie i postanowiłem szukać pomocy. Pewien wpływ miał na to moment, kiedy wybrałem w telefonie numer do znajomego lekarza, żeby go spytać, czy sześć pięter wystarczy, żebym się zabił, czy lepiej wejść wyżej. Tuż przed zadzwonieniem do mojego otępiałego z bólu mózgu przebiła się myśl: a może jednak spróbować zamiast tego poszukać pomocy? Lekarza? Spróbowałem. Owszem, próba samobójcza jeszcze mi się przydarzyła (nieudana, jak widać…), było ciężko i strasznie, ale przeżyłem. A potem spędziłem pięć lat bez depresji.
Nawrót w zeszłym roku miał swoje powody i byłem ich świadom. Sytuacja w pracy dobijała mnie każdego dnia. Nudne zajęcie, jakkolwiek wysoko płatne, żarło mój mózg łyżeczką, ciamkając z ukontentowaniem. Ja zaś tłumaczyłem sobie, że przecież kryzys, mili współpracownicy, kredyt na mieszkanie, etc. Aż nadszedł dzień, kiedy nie byłem w stanie wyleźć z łóżka po 12 godzinach snu, nieważne, jak mili współpracownicy i jak ważny kredyt.
Od tego czasu minęło 15 miesięcy. Moje życie jest trudne, ale fascynujące. Co dnia robię coś nowego, bawię się przy tym świetnie, firma powoli, ale się rozkręca. Widzę mnóstwo pozytywów. Czuję się silny, kreatywny, zdolny i chwalony z każdej strony. Produkty kowalskie jestem w stanie sprzedać za tyle pieniędzy, że nie dokładam już do swojej edukacji, tylko na niej zarabiam. Pierwszy wieczór w charakterze barmana był sukcesem, a co więcej — był też bardzo przyjemny. Więc co jest źle? Gdzie źródło nawrotu? Ta myśl okropnie mnie męczyła. Co ja też mogłem zrobić nie tak…?! Czego NIE WIDZĘ?
Nowa diagnoza, choroba afektywna dwubiegunowa, czyli bipolar, spadła na mnie jak fortepian na kojota goniącego Strusia Pędziwiatra. Dwóch lekarzy wypytywało mnie przez dwie godziny, zadając mi pytania, które mi w ogóle nie przyszły do głowy. Po sesji zacząłem się zastanawiać, spędziłem trochę czasu z guglem i zdiagnozowałem sobie bipolar samodzielnie, a dwa dni później — w moje 35 urodziny — diagnoza została potwierdzona.
Jak się okazało, okres, w którym byłem przekonany o swoim wyleczeniu, nie był wcale czasem zdrowia i kwitnienia, tylko czymś, co się nazywa hipomania. Moje pomysły nie były do końca moje, a moja energia nie do końca pochodziła ze spożywanych posiłków. Moje kontakty z pogańskimi bóstwami też okazują się być objawem, a co gorsza od dwóch miesięcy nagle się zakończyły. Szczerze mówiąc, bardzo mi ich brakuje. Szczęście, kreatywność, nowe pomysły co pięć minut, wszystko wzięło się wypierdoliło na mordę i ni ma więcej. To znaczy, czasami jest, przez dwie godziny, a potem znowu nie. Jak się domyślacie, to mi utrudnia pracę…
Pociesza mnie natomiast fakt, że depresja jest chorobą bardziej psychologiczną, a bipolar — chemiczną. Co oznacza, że mój nawrót nie musi być spowodowany niczym konkretnym, po prostu chemia się rąbła na pysk. Jest nadzieja, że niedługo wstanie z powrotem, a ja wrócę do swojego normalnego („normalnego”? — redakcja) życia. Kolejna wizyta u lekarzy jutro…