Oraz puszczalska paskuda, co porzuca mnie, jak tylko się obejrzę.
W poniedziałek: świetny nastrój, kreatywność, humor, praca 14 godzin aby nadrobić rzeczy zaniedbane w poprzednim tygodniu, pisanie, projektowanie, muzyka, pochwały z każdej strony.
We wtorek: pierwsza myśl po przebudzeniu to przerażone „och nie… to z pewnością nie jest prawda, niemożliwe, na pewno telefon się zepsuł”. Nie zepsuł, rzeczywiście była 8:15. Już po 40 minutach wylazłem z łóżka, po trzech godzinach wyjechałem na rowerze na siłownię dla fighterów MMA, odkryłem, że jest w remoncie, ale w zasadzie można z niej korzystać, mimo to nie skorzystałem i wróciłem do domu. Cały dzień spędzony z bardzo długim i rozwlekłym atakiem paniki bez powodu.
W środę: świetny dzień w kuźni, kreatywność i radość, mimo tego dręczącego uczucia w żołądku, że zaraz wydarzy się coś bardzo złego. W końcu wydarzyło się, kiedy spaliłem pracę w ramach perfekcjonizmu — nieskończonego poprawiania kształtu jednego fragmentu, aż będzie idealny. Kiedy się spalił, przestał być nie tylko idealny, ale też używalny. Ale co z tego, skoro skończyłem rosiczkę o imieniu Jessica i w ciągu godziny od wrzucenia fotek na Facebooka miałem chętną do jej zakupu.
W czwartek, czyli dzisiaj: dzień spędzony z Marian Keyes, której nową książkę zrecenzuję porządnie, bo jest tego warta (spoiler alert: 5/5). Niezdolność skupienia się na pracy. Myśli samobójcze. Czekanie na jutrzejszą wizytę u lekarza, który oby dopasował leki. I oby one magicznie zadziałały natychmiast. Wątpliwości dotyczące właściwie wszystkiego oprócz Zbrojmistrza. Obawy. Zmartwienia. Zmory.
Jutro: A cholera wie. W ostatnich tygodniach nigdy nie wiem, czego się spodziewać następnego dnia. Czasami budzę się i jest dobrze. Czasami budzę się i jest strasznie. Czasami coś pośrodku.
Mam tego dosyć. Czy mogę poprosić o stabilizację? Nie powiem, że mi wszystko jedno, na jakim poziomie serotonina my love ma się ustabilizować, ale poproszę JAKIŚ. W miarę możliwości wysoki. Brakuje mi nawet manii z lipca, kiedy nie mogłem spać, byłem bez przerwy albo szczęśliwy, albo bardzo szczęśliwy, kreatywność wzmagała się ok. 1 w nocy, ale przynajmniej byłem w stanie coś robić. Teraz głównie jem i leżę, z wyjątkiem dni takich jak poniedziałek, kiedy zapierdalam jak mały karabinek maszynowy na wytatuowanych nóżkach.
Zaczynam mieć wrażenie, że moja książka, którą dłubię niekiedy w przypływach natchnienia, nie będzie mieć happy endu. Co gorsza, ona w ogóle może nie mieć endu. Wygląda na to, że życie zaplanowało doświadczać mnie losowo co jakiś czas. Chwilowo „co jakiś czas” oznacza „co dwie godziny” co jest naprawdę nadmiarem doświadczeń. Czy nie mógłbym, wzorem przyjaciółki Joanny Chmielewskiej, poprosić o życie urozmaicone NA PRZYJEMNIE?