Jak zapewne każdy młody człowiek myślałem kiedyś, że wypadki przydarzają się innym ludziom. No wiecie, rak, HIV, wypadki samochodowe, porwania, zabójstwa. Innym ludziom, opisywanym potem w gazetach. Jak każdy młody człowiek byłem, rzecz jasna, nieśmiertelny i niezniszczalny. To samo podejście miałem do wieku i siwizny. Oczywiście każdy się starzeje, ale to z pewnością nie dotyczy mnie. Miałem wszak lat 20 i świat tylko czekał, aż go podbiję.
Pewnego dnia mieliśmy wypadek samochodowy. Mieliśmy jechać na wczasy, bo ja wiem, powiedzmy, że w piątek. Tyle, że mieliśmy wyjechać o 9 rano, a ojczym wybrał się na miasto, eee, coś załatwić, wrócił o 19 w stanie niewskazującym na prowadzenie samochodu i mama wymogła na nim wyjazd jutro. Była troszkę niezadowolona, przez co chcę powiedzieć, że była wkurwiona jak meserszmit. Jutro natomiast okazało się, że odbywa się śnieżyca z atrakcjami, ale skoro mamy jechać, to jedziemy.
Miałem wtedy lat 13, co wyliczam sobie z faktu, że mama była w ciąży z najmłodszym bratem. Jechaliśmy w tym śniegu raczej wolno, co nie zmieniło tego, że nagle ojczym zauważył przed nami światła nadjeżdżającej ciężarówki. Mając do wyboru ciężarówkę lub zjazd z drogi wybrał zjazd i okazało się, że w tym miejscu jest głęboki rów. Samochód przekoziołkował kilka razy. Najgorzej wyglądał mój brat, któremu dostało się kawałkiem szyby i wyglądał jak zalana krwią mazepa. Tak naprawdę jednak w najgorszym stanie wyszedłem z tego ja, ponieważ wylądowała na mnie mama, a na mamie rzeczony brat. Naderwało mi się ucho (co do tej pory szalenie utrudnia mi używanie słuchawek dousznych) i złamałem obojczyk.
Wczasy spędziłem bardzo przyjemnie, mimo gipsu. Ojczym w ramach ekspiacji nabył magnetofon dwukasetowy i kilka pustych kaset, więc bawiłem się w DJa, nagrywając po kolei ulubione utwory i zapowiedzi. Nikt nie kazał mi chodzić na spacery po zaśnieżonych ulicach i ogólnie było super. Nie wiem, czy reszta rodziny wspomina wakacje równie przyjemnie, niemniej jednak mamę w szpitalu zabandażowano, bandaż zdjęła następnego dnia, bo jej przeszkadzał, a w Warszawie okazało się, że ma pęknięcie kości, którego nie było widać na rentgenie w Bełchatowie. Albo może było widać, ale lekarz niedowidział. Mój gips był natomiast założony tak doskonale, iż w drodze powrotnej pękł na plecach, ale w Warszawie założono mi nowy. Zagoiłem się jak złoto, tyle, że nie mogę robić jednego konkretnego ćwiczenia na triceps. Moje przekonanie o nieśmiertelności umocniło się razem z arogancją. Uznałem, że organizm to taka maszyna. Jeśli coś się w maszynie popsuje, to wrzucamy do niej jakieś tabletki, podlewamy syropkami, ewentualnie zakładamy gips i maszyna się naprawia.
To, że istnieje możliwość trwałego uszkodzenia dotarło do mnie sporo później, kiedy po trzydziestych urodzinach postanowiłem wskoczyć na scenę klubu Paradiso. Koncert stanowił ostre łojenie (przez co chcę powiedzieć, że występowała Suzanne Vega), a ja byłem narąbany jak szpadel (przez co chcę powiedzieć, że byłem kompletnie trzeźwy). Miałem jednak hipomanię, o czym wtedy nie wiedziałem, więc świat należał do mnie. W szczególności należała do mnie scena w Paradiso, więc wyrzuciłem nogę w górę gestem niedbałym, kolano zgięło się w bok i usłyszałem na własne uszy trzask – mimo tego, że ludzie dookoła nie zachowywali pełnej szacunku ciszy. W ciągu kilku minut kolano osiągnęło rozmiar grejpfruta, koledzy odprowadzili mnie na najbliższą ławkę, a potem musiałem wrócić do domu. Jechaliśmy z Maartenem, który ubrał się za lekko, trząsł się i dzwonił zębami, ja zaś jęczałem z bólu. Zdaje się, że zrobiliśmy na pozostałych pasażerach tramwaju świetne wrażenie.
O ile pamiętam, pierwsze tygodnie przeleżałem po prostu w łóżku. To właśnie wtedy spadło na mnie nagle zrozumienie, że można sobie zrobić taką krzywdę, że więcej się nie będzie chodzić tak, jak kiedyś. Jednak zacząłem chodzić o kulach, siedząc w pracy nogę trzymałem na wielkiej, nadmuchiwanej piłce, ortopeda wykonał mi zaś MRI i oświadczył, że wszystko jest w porządku. No owszem, wszystko było w porządku oprócz tego, że nie mogłem chodzić, kolano twardo było wielkości grejpfruta, ale poza tym naprawdę nie miałem żadnych problemów. Naprawił mnie fizjoterapeuta, do którego chodziłem przez kilka miesięcy. Mogę tańczyć, uprawiać jogging (o czym za chwilę), jedyne, czego mi nie wolno, to narażać kolana na kolejne zgięcie w bok. Przez co odpadło mi rugby i kickboxing. Po poznaniu gejowskiego zespołu rugby szalenie pożałowałem, że nie mogę uprawiać przyjemnej działalności, ale cóż.
Plecy uszkodziłem sobie trzy razy. Pierwsze dwa na siłowni. Najpierw usiłowałem zrobić wrażenie na drańsko przystojnym trenerze, podnosząc o wiele za ciężką sztangę bez rozgrzewki. Trener, o którym się potem dowiedziałem, że był hetero w ogóle nie zauważył, że robię na nim wrażenie, a ja przez tydzień cierpiałem. Drugi raz podniosłem ciężarki, 14 kg każdy, z jakiegoś powodu chcąc zrobić wrażenie na dziewczynie obok (po co? dlaczego?) i nastąpiła powtórka z rozrywki, tydzień bólu. Tak więc kiedy przenosiliśmy ciężki mebel z IKEA i pan obok mnie upuścił swój róg, a cały ciężar pociągnął mnie w dół poczułem znajome ciepło w dole pleców. Westchnąłem. Znowu tydzień bez siłowni.
Nie zapisałem sobie daty, ale wedle moich obliczeń miało to miejsce 19 miesięcy temu. Od tego czasu zwiedzam lekarzy, fizjoterapeutów, rehabilitantów, a nawet specjalistkę ds. bólu. Dotarłem do punktu, w którym czasami mnie nie boli i mogę już jeździć autobusem i tramwajem bez poduszki pod plecami. Najpierw było mi wstyd, że siadając w autobusie podkładam sobie poduszkę, ale ból szybko mnie z tego wstydu wyleczył. Ciągle jednak byłem przekonany, że to kwestia czasu i wszystko się naprawi. Bo przecież jestem wyjątkowy, a takie rzeczy przydarzają się wyłącznie Innym Ludziom (TM). Po prostu trzeba próbować do skutku i już.
Co jakiś czas, kiedy ból lżał, udawałem się do kuźni. Po czym cierpiałem przez kilka tygodni. Dwa razy fizjoterapeutom udało się mnie doprowadzić do stanu, w którym nie bolało wcale. Udałem się więc do kuźni, po czym wracałem do fizjoterapeutów. Po drugim razie odczekałem na wszelki wypadek tydzień – zero bólu – po czym wróciłem do ukochanego zajęcia. Najpierw bawiłem się czymś BARDZO lekkim. Po dwóch godzinach poczułem, że już wystarczy i udałem się do domu. Bolało przez kilka dni, więc spróbowałem znowu, z czymś odrobinę (dosłownie) trudniejszym. Bolało dwa tygodnie, fizjoterapeuta nieco się zatroskał i nakazał stać prosto i poruszać się więcej. Owszem, podczas grzania metalu mam zwyczaj stać w miejscu i pilnować temperatury. Dodatkowe utrudnienie stanowiły moje skoki nastroju, bo czasami budząc się odkrywałem, że nie mogę wyleźć z łóżka, więc przekładałem wizyty w kuźni. Casper The Friendly Kowal przywykł i nawet nie protestował, tyle, że musiałem się dopasowywać do jego kalendarza. Spoko. Ważne, że plecy będą niedługo naprawione.
Miesiąc temu wybrałem się kontynuować swoją odrobinę trudniejszą pracę pod postacią małego świecznika. Po dwóch godzinach pilnowania, czy mam proste plecy, czy wystarczająco się poruszam i tak dalej zaczęło mnie, za przeproszeniem, jebać. Boli do tej pory, a minął miesiąc. Terapeuta przepisał mi nowy program ćwiczeniowy. W międzyczasie, podekscytowany faktem zrzucenia 19 kg zacząłem uprawiać jogging na bieżni, ale jak zwykle niecierpliwy szybko zastąpiłem go biegiem. Miało to miejsce jakieś sześć tygodni temu. Boli mnie kolano. Nie spuchło, po prostu boli. Fizjo nakazał robić ćwiczenia z rozciąganiem, o ile pamiętam, mięśnia czworogłowego. Nie pomagają.
Tydzień temu dostałem drugą opinię od drugiej psychiatrki: moja dwubiegunówka jest lekooporna. To znaczy, dwa leki działają na nią całkiem dobrze, jeden powoduje konieczność przeszczepu wątroby co trzy lata, a drugi dyskinezję późną, czyli nieopanowane ruchy mięśni. Jedyny lek, jaki nie ma ŻADNYCH efektów ubocznych to lamotrygina, która pomaga troszkę. Druga lekarka potwierdziła, że właściwie skończyły się nam opcje i jeśli medycyna nie dokona rewolucyjnego wynalazku (czekam na wyniki testów ketaminy) pozostaje mi przywyknięcie do tego, że prawdopodobnie spędzę resztę życia na rencie, dostarczając rozrywki mężowi i przyjaciołom.
W poniedziałek oficjalnie zawiesiłem swoje kucie. Z pewności, że zostanę naprawiony została niewielka ilość nadziei. Gdyby nie to, że mogę pisać (kiedy nie mam depresji, bo wtedy mogę wyłącznie czytać śmieszne książki, najlepiej te, które już znam na pamięć), zapewne usunąłbym się z padołu. Jednak w międzyczasie odkryłem, że moja miłość do kuźni znikła. Ma to związek z bólem. Inaczej jest, jeśli odwalasz pracę z uśmiechem, wracasz do domu z przyjemnym uczuciem zmęczenia, pokryty pyłem węglowym i szczęśliwy. Jednak kiedy wiesz, że musisz bez przerwy pilnować postury, nie możesz zrobić niczego bardziej wyrafinowanego, niż rozklepanie niewielkiego kawałka metalu i przecięcie go w odpowiednich miejscach, a po dwóch godzinach tego zajęcia i tak będą Cię napierdalać plecy, nie czujesz już podniecenia i radości. Zamiast cieszyć się pracą i robić, co chciałem myślałem wyłącznie o tym, czy dobrze stoję i jak długo będę po tych kilku godzinach cierpieć. Nie jest to przyjemne. Ani trochę. Zapewne tak czują się osoby, które biorąc ślub roztkliwiały się nad tym, jak ślicznie małżonek rozrzuca po domu brudne skarpetki, a jakiś czas potem nie mogą znieść faktu, że on tak głośno je kanapkę.
Planuję dalsze wizyty u terapeuty ćwiczeniowego i zwykłego fizjo. Może kolejny wypad do specjalistki od bólu. Ale od miesiąca – kiedy ostatnio kułem – nie przestało mnie boleć. Owszem, jest sto razy lepiej, jest mi po prostu niewygodnie w KAŻDEJ pozycji i czasami mam problemy ze wstaniem z kanapy. Nie mogę używać smartfona w tramwaju i autobusie, bo z nieznanego mi powodu niezależnie od tego, jak się usadowię po kilku minutach ból zmienia się z lekkiej niedogodności w uczucie, że natychmiast muszę schować telefon do kieszeni, albo trafi mnie szlag. Ale z tym można żyć. Nie można tylko podnosić ciężkich przedmiotów, schylać się za często oraz kuć. Może to się kiedyś zmieni. Niemniej jednak uczucie nieśmiertelności już mi przeszło. Najwyraźniej jestem jednym z Innych Ludzi (TM). Środki przeciwbólowe są mi dostępne trzy. Diclofenac generuje u mnie natychmiastową ciężką depresję. Tramal doprowadza mnie zupełnie dosłownie do szaleństwa, zrozumiałem, że muszę go odstawić, kiedy przyszła mi do głowy myśl, że moja lekarka truje mnie lamotryginą. (To na tramalu chciałem zamykać bloga.) Naproxen po prostu przestał działać, poza tym skraca mi sen do pięciu godzin.
Z zupełnie innej beczki, siwieję. Na skroniach, które golę, bo mam fajne tatuaże i szkoda je zakrywać. Ale w brodzie i wąsach też pojawiają się siwe włosy. NIE ZAMAWIAŁEM TEGO. Kelner, proszę to odnieść. Wymienić w ramach gwarancji. Zdaję sobie sprawę, że z upływem czasu ludzie się starzeją, ale to nie miało dotyczyć mnie. Nie planuję botoksu ani innych zabaw tego typu, ale przestałem już wyrywać siwe włosy z brody, bo jest ich za dużo, a w kontraście z kruczą czernią – moim naturalnym kolorem – są diabelnie widoczne. Skóra nie jest tak jędrna, jak była. Obwisłego podbródka nie widać, bo zakrywa go broda, przy czym broda postarza mnie tak o dekadę (sprawdzone info), ale ją kocham i zupełnie mi to nie przeszkadza.
Któryś z wielu medyków, pracujących nad moimi plecami uświadomił mnie, że gdyby ten mebel był jeszcze ciut cięższy, gdybym stał w nieco innej pozycji lub pan obok upuścił go bardziej skutecznie, moje życie byłoby jeszcze trudniejsze i od tego czasu lekko się wzdrygam, gdy widzę osobę na wózku inwalidzkim. Na dwubiegunówkę o wiele przyjemniej choruje się w Holandii, niż w Polsce, chociażby z uwagi na wysokość renty. Niestety nie powoduje to polepszenia mojego stanu zdrowia. Jos, starszy ode mnie o 17 lat biega po korcie squasha narzekając, że te trzydziestolatki w ogóle nie umieją grać i co to za przyjemność, kiedy się za każdym razem wygrywa bez wysiłku. Ja zaś nie mogę siedzieć na kanapie naprzeciw Ólafura, bo niezależnie od tego, jaką przybiorę pozycję i jak ułożę poduszki – boli. Nie mogę podnieść niczego cięższego niż kilka kilogramów. Często spędzam dni patrząc w przestrzeń, a przedwczoraj swoją obietnicę – daną sobie – iż co dnia wezmę prysznic i ubiorę się w coś ładnego spełniłem o godzinie 23. Jest mi z tym cholernie źle, ale przywykam do myśli, że nic z tym nie zrobimy. Jos w ogóle nie ma problemów z moim stanem zdrowia, chociaż okresy manii nieco go przerażają (mnie też). Tylko ja muszę pracować nad przestawieniem się z przekonania, że na pewno nie będę jednym z Innych Ludzi, na których leki nie działają na zrozumienie, że pozostaje mi akceptacja i robienie rzeczy, które nie wymagają regularnej dyspozycyjności i nie mają dedlajnów.
Bardzo grzecznie proszę, aby niczego mi w komentarzach nie doradzać. Problem leży w tym, że kiedy wspominam o bólu otrzymuję mnóstwo porad, które są ze sobą niezgodne, lub zgoła sprzeczne, co powoduje u mnie wyłącznie mętlik w głowie. Pewien skądinąd bardzo sympatyczny kolega powiedział mi sucho, że nie powinienem być taki negatywny i mówić, że ChAD jest nieuleczalna i zamiast tego udać się do specjalisty od ziółek, homeopatii i akupunktury. Ciągła walka ze samym sobą, z lekarzami i przekonanie, że MUSZĘ zostać naprawiony doprowadziła mnie do punktu, z którego jedynym wyjściem wydawała się kremacja. W tej chwili liczę na to, że fizjoterapeuta znowu zdoła usunąć ból na tyle, żebym mógł normalnie funkcjonować – z wyjątkami. Co do pierdzącego mózgu, należy przywyknąć i znaleźć rzeczy, które pozwalają na przerwy w okresach, kiedy jest nie tak, jak być powinno. I tyle.
W październiku skończę 40 lat. Nie tak planowałem żyć. Ale mój kolega, który wpadł pod samochód, jest po pięciu operacjach i nadal nie może chodzić bez kul też tego nie planował. Przyjaciółka, która ma chorobę Crohna, jest po bardzo ciężkiej operacji, która to operacja się nie udała i konieczna jest kolejna też tego nie planowała. Eugenia nie planowała śmierci męża. Moje aroganckie podejście, że wystarczy ciężko pracować, odznaczać kolejne ptaszki oznaczające punkty planu, a na koniec otrzymuję wymagany rezultat okazuje się nie działać zawsze i na wszystko.
A teraz, proszę państwa, wypijmy (w moim przypadku wodę z cytryną) za urozmaicone życie! Oby było urozmaicone na przyjemnie.
Dziczyzna na zdjęciu wykonana na zamówienie Ewy Krawczyk, która też zrobiła zdjęcie.