Od redakcji: to będzie miało około dwustu części i pozostałe ciągle potrzebują kombinowania, dlatego redakcja jest tak potwornie spóźniona. Ale wcale jej nie wstyd, bo teraz redakcja siedzi z herbatą i wybiera zdjęcia i jest to bardzo miłe uczucie. Oby go redakcji starczyło na jak najdłużej.
*
Znajdujemy się w tej chwili na południu Francji. Aby tam przybyć, udaliśmy się samolotem linii Transavia do Gerony w Hiszpanii, po czym przebyliśmy przerażającą podróż samochodem, ale o tym za chwilę, bo najpierw przejadę się po linii lotniczej.
Nie wiem, kto konkretnie uznał, że w samolocie tej wielkości zmieści się tyle siedzeń. Pamiętam, jak we „Wszyscy Jesteśmy Podejrzani” testowano niezbędną w kuchni ilość miejsca za pomocą proszenia Moniki, żeby się schyliła, bo była najgrubsza w biurze. Transavia użyła zapewne dzieci, osób nieposiadających nóg, tudzież drobnych Azjatek. W rezultacie zeżarłem w samolocie wszystkie posiadane leki przeciwbólowe, dziękując Bogom, że zapakowałem sobie porcję na trzy dni, usiłowałem podkładać sobie poduszkę pod wszystkie części pleców, pod karkiem umieściłem zwiniętą koszulę, a kolana wbijały mi się w siedzenie z przodu. Ponieważ w poprzednich dniach udało mi się zejść do połówki tramalu, zjedzenie dwóch i poprawienie naproxenem spowodowało problemy żołądkowe, a plecy bolą mnie nadal, za co serdecznie dziękuję Transavii i trzymam kciuki za ich szybkie bankructwo. Ku mojemu wielkiemu smutkowi linia ta obchodzi właśnie piętnaste lub pięćdziesiąte urodziny, wszystko jedno które, w każdym razie wygląda na to, że pogrzeb jeszcze nie nastąpi.
Kiedy już przesiedliśmy się do samochodu, a ja odkryłem, ile ekstazy może przynieść człowiekowi możliwość wyprostowania nóg, ruszyliśmy w drogę. Przez jakieś pół godziny było normalnie, autostrada jak autostrada, potem zaś dotarliśmy w góry i droga zamieniła się w spaghetti. Składała się wyłącznie z zakrętów, dzielących się na bardzo ostre i przerażająco ostre. Poruszaliśmy się w lewo, prawo, górę i dół, z rzadkimi momentami jazdy do przodu. Gospodarz, który drogę zna, kierował jedną ręką, prowadząc ze mną konwersację z utrzymywaniem kontaktu wzrokowego, a mi zaczęło się robić niedobrze. Miałem chorobę lokomocyjną, owszem, minęła mi 25 lat temu. Jednak połączenie wagonu środków przeciwbólowych z drogowym spaghetti doprowadziło mnie do delikatnego głaskania brzunia, zapewniania go szeptem, że już prawie jesteśmy i nadziei, że zdążę otworzyć okno, zanim zapaskudzę wehikuł. W końcu zjechaliśmy ze spaghetti, co nie poprawiło sytuacji. Najpierw bowiem wjechaliśmy w boczną drogę składającą się głównie z piasku i kamieni, a potem w coś, czego nie umiem opisać. Wyobraźcie sobie po prostu, że jedziecie przez mocno zarośnięte pole chwastów, gałęzi i innych wypustek, a kierowca zapewnia was, że to jest bardzo dobra droga i przedtem było gorzej. Co gorsza, Jos potwierdza te ostatnie słowa, kiwając głową z zapałem i przyświadczając, że sam wycinał. Powiedziałbym „Kochanie – pracuj ciężej”, a potem by mi język odgryzło, bo sam podczas tego pobytu nie zrobiłem NIC.
(Na koniec, kiedy wracaliśmy bardzo dobrą drogą kierowca powiedział mi, że trochę się wygłupiał, bo chciał sprawdzić moją reakcję. No, nie wiem, czy go zadowoliłem, liczę na to, że był zachwycony ORAZ PĘKŁ.)
Gdy dojechaliśmy, niemrawo podziwiałem piękno budynków – które rzeczywiście były urocze, acz słabo widoczne – słaniając się lekko i modląc o łóżko. Jak widać powyżej, W ŚRODKU MIELI SZCZURY. (Chcęęęę takie szczury, chcęęęęę.) Na szczęście przydzielony nam apartament, przerobiony ze starego garażu okazał się wyposażonym w najlepszy materac IKEA, tzn. coś w rodzaju deski z karimatą. Na niczym nie śpi mi się równie dobrze, padłem więc niemrawo i oddaliłem się w niebyt.
W niedzielę odkryłem, w jak pięknym miejscu się znalazłem. Poszliśmy na spacer, mijając puste budynki (zamieszkiwane wyłącznie w lecie), lasy, góry, rzeki i sokoły. Dotarliśmy do wodospadu, gdzie przeżyliśmy wiele przygód złożonych głównie z przedzierania się przez dżunglę i przeskakiwania z kamyczka na kamyczek, urozmaiconego ślizganiem się na zgniłym drewnie.
Bawiłem się doskonale, nagle odkrywając, że od kilku godzin nie spotkaliśmy żadnego człowieka, żadnego samochodu, a za to nawiązaliśmy kontakt wzrokowy z jeleniem. Po powrocie plecy zażądały drzemki, która również okazała się wielkim sukcesem, a wieczorem udaliśmy się na kolację z gospodarzem i jego przyjaciółmi.
Kilka godzin wcześniej nasz dobroczyńca wypytał mnie, czego nie jadam. Odpowiedziałem, że frytek, wątróbki i koziego sera, dodając, że mam alergię na pomarańcze, co może jest dziwne, ale jest faktem. Zapomniałem wspomnieć o alkoholu, więc podano mi śliwki pływające w armagnacu przez cztery lata (co Jos po francusku zrozumiał jako śliwki moczone w czterech litrach amoniaku), przekazałem je dalej i nikt nie protestował. Sytuacja doprowadziła mnie jednak do stanu, w którym o mało nie spożyłem wszystkich śliwek podanych osobom biorącym udział w wytwornym posiłku, zapijając butelką wina i drugą szampana, ponieważ okazało się, że współbiesiadnicy mówią tylko w jednym języku i jest nim fhansuski. Po francusku umiem powiedzieć wyłącznie „wulewu kusze awek mła”, co wydało mi się niestosowne, zwłaszcza z uwagi na to, że pani była jakby arystokratyczna, a pan wyglądał jak ten wujek, którego wszyscy macie. Ten, który śniadanie wielkanocne zaczyna od pół litra, a po rozgrzewce przystępuje do okrzyków „więc jesteś feministką, ty lesbijska morderczyni żyć nienarodzonych”, tudzież „ja to bym tych wszystkich, tfu, uchodźców wystrzelał osobiście” i oczekuje po Was odpowiedzi. Pocieszyłem się nieco, że nic mnie nie obchodzi opinia osób, których nigdy więcej nie zobaczę na oczy. Po czym na stół wjechała dziczyzna.
Nigdy nie jadłem dziczyzny, więc byłem z tego powodu wielce podekscytowany, dopóki nie zobaczyłem, że jest elegancko obłożona skórkami pomarańczowymi. Skórki same w sobie nie były jeszcze aż tak przerażające, ale z niepokojem odnotowałem, że owoce są najwyraźniej porządnie wygotowane. Gospodarz poinformował, że dołożył je w ostatniej chwili i nawet niczego nie zauważę, jednak na wszelki wypadek mu nie uwierzyłem, spożyłem malutki kawałek mięsa i zacząłem się dusić. Mogę Wam więc powiedzieć, że dziczyzna smakuje pomarańczą, jest brązowa i może mnie zabić. Obecność wytwornej francuskiej damy zaczęła mnie męczyć, bo nie dość, że siedziałem ze strategicznie podłożoną pod plecy poduszką, to jeszcze odmówiłem spożywania obiadu, a nie czułem się na siłach, żeby wytłumaczyć, że flą flą wulewu kusze awek poduszka le plecy oui pomarańcza la alergie. Gospodarz po nieudanych próbach rozmowy w trzech językach naraz zwyczajnie odwrócił się do Francuzów i nawiązał z nimi ożywioną konwersację, ja zaś na obiad spożyłem ziemniaki, marchewkę, kapustę i wędzonego łososia.
Nie latajcie Transavią, chyba, że jesteście drobnymi, azjatyckimi dziećmi bez nóg, lub lubicie cierpieć. Jak wiadomo jestem wielbicielem BDSM, ale master Transavia zupełnie się na tym nie zna i nie wierzy w safe word.
O poranku, zadowolony, że ominie mnie kolejna konwersacja po francusku udałem się z mężem na śniadanie i odkryłem, że przy stole siedzieli wujek i dama, a moje miejsce przystrojone było papierowymi serduszkami, balonikami i podobnymi dekoracjami, gdyż poprzedniego dnia nieopatrznie wygadałem się, że mam urodziny. Nie powiem Wam które, sami sobie liczcie, ile to jest 38+1, ale w prezencie dostałem – z uwagi na spóźnioną informację – paczkę herbaty czekoladowej i designerską szklankę. Lepszego prezentu od osoby, która zna mnie od 36 godzin nie mógłbym sobie wymarzyć. Do kompletu dołączono pomarańczę, co było objawem poczucia humoru gospodarza, jednak nie zmuszono mnie do jej spożycia.
Po tak udanym rozpoczęciu dnia wujek i dama pożegnali się bonsułami (to po francusku), a my poszliśmy na spacerek.
Spacerowanie w takim miejscu ma wiele zalet. Zawiera w sobie nie tylko przyjemne uczucie, że zostałem pustelnikiem, ale również adrenalinę i przygody, zwłaszcza dla mieszczucha. Postanowiliśmy odwiedzić wodospad, do którego prowadzi nieomal niewidzialna ścieżynka, odwiedziliśmy, poskakaliśmy po kamyczkach i patyczkach, zrobiliśmy zdjęcia. Okazało się jednak, że w pobliżu jest drugi, większy wodospad, do którego ścieżynka nie prowadzi. Doszliśmy więc uroczą drogą, tą z krzaków i kamieni, tak daleko, jak się dało. Wodę było już słychać, ale nie widać, po czym z pewnym powątpiewaniem przystąpiliśmy do poszukiwania miejsca, które możnaby uznać za względnie bezpieczny sposób przemieszczenia się ku ozdobie przyrody.
Zbocze miało nachylenie tak około 60 stopni. Próbowałem je sfotografować, ale telefon nie radzi sobie z aż tak wyrafinowanymi obrazami. Zyskałem jednak w ten sposób trochę czasu, podczas gdy wyobraźnia z upiornym upodobaniem podsuwała mi obrazy, na których Jos leży gdzieś na kamieniach z połamanymi nogami, a ja przez telefon usiłuję wytłumaczyć pogotowiu, że znajdujemy się mniej więcej nigdzie, gdzieś w pobliżu jednego z kilku wodospadów. W końcu nie dało się jednak dalej zwlekać i musiałem przystąpić do podróży.
Schodziliśmy przez 35 minut. Łapaliśmy się pędów, drzewek, gałęzi, omszałych kamieni, zjeżdżaliśmy z wrzaskiem po liściach i ogólnie bawiliśmy się świetnie, jeśli ktoś lubi myśleć o śmierci. Jos zapewniał mnie, że widok jest tego wart, a ja błagałem Bogów, żeby pozwolili mi nie złamać żadnej kończyny. Jako żywo bolało mnie wystarczająco dużo części ciała i moje potrzeby w tym zakresie zostały już gruntownie zaspokojone. Udało się. Dotarliśmy do wodospadu, przełażąc pod gałęziami, niekiedy zjeżdżając na tyłku, a niekiedy nie, zrobiliśmy dużo zdjęć, zjedliśmy nieco pająków… Dodam, że boję się pająków, tzn. brzydzę, pajęczyna we włosach to dla mnie horror przebijający wszystkie części Piły i innych Paranormalnych Aktywności. Zdziwilibyście się jednak, jak mało ważny był pająk w brodzie, kiedy zjeżdżałem na tyłku po śliskim, omszałym kamieniu, rycząc „Słoniocy! Słoniocy!”. Posiedzieliśmy tam trochę, napiliśmy się wody, po czym Jos przypomniał sobie, że poprzednim razem dotarł tam z przeciwnej strony. Droga na górę zajęła nam pięć minut, była łatwa, przyjemna i z niczego nie zjechaliśmy…
Po powrocie do gospodarstwa moje plecy przypomniały sobie, że są popsute i zaczęły boleć. Położyłem się więc na rozpalonej słońcem ławce, wzdychając z rozkoszy, po czym odwiedził mnie gość.
Koty w posiadłości są cudowne. Są zwierzętami dzikimi, które się udomowiły, nie wolno im wchodzić do środka, ale zupełnie im to nie przeszkadza. Są przyjazne, kochają być głaskane i drapane, nie używają zębów i pazurów i ubóstwiają ludzkie towarzystwo. Ja zaś kocham gorąco, więc zupełnie mi nie przeszkadzało, że ławka grzeje mnie w plecy, słońce w część przednią, a dodatkowo temperaturę podnosi kot, na wypadek, gdybym odczuł niespodziewany powiew mrozu. 25 stopni, październik, następnej rozpalonej słońcem ławki uda mi się zażyć za osiem miesięcy. Grzejcie mnie! jak wołałby Mirmiłek. Grzejcie!