Ondertrouw

Według Google Translate „ondertrouw” oznacza zawiadomienie o ślubie, tak więc zawiadamiam. 😉

Wzięcie ślubu w Holandii jest – jak wszystko – poprzedzone wizytą w urzędzie. Na wizytę trzeba się umówić, tak więc umówiliśmy się na wizytę w celu umówienia się na termin ślubu. Wizyta odbyła się dzisiaj, sympatyczna pani skopiowała nasze dowody osobiste, akty urodzenia miała w komputerze (jakie to miłe, mieszkać w kraju, w którym urząd ma dokumenty w komputerze…), spytała nas podchwytliwie, czy NA PEWNO chcemy wziąć ślub (czym nas na moment zaskoczyła), wydrukowała papierki do podpisania, kazała wybrać wzór Książeczki Ślubnej (wzięliśmy czerwoną, bo czerwona książeczka jest fajna)… i już. Zapłaciliśmy 4 euro 75 groszy i jesteśmy w stanie ondertrouw.

Ondertrouw polega na tym, że w urzędzie wisi teraz (tzn. pewnie od jutra) zawiadomienie, że panowie Grant Thorsson oraz Zbrojmistrz planują wziąć ślub w maju 2016. Jeśli ktoś ma z tym jakiś problem, może się zgłosić do okienka 23, rzecz jasna po pobraniu numerka i wyłuszczyć swoje wątpliwości. Wtedy urzędnik lub urzędniczka skontaktuje się z nami celem wyjaśnienia owych. Zwyczaj rzecz jasna ma swe korzenie w średniowieczu, kiedy nie było można sprawdzić w komputerze, czy pan Jan Janssen przypadkiem nie posiada już żony i informacje wywieszano w urzędzie celem wyłapania bigamistów. O ile wiem, w Polsce nie praktykuje się tej metody, jeśli tak jest, dajcie znać w komentarzach.

Od razu dodam, że planujemy wyjątkowo minimalistyczny ślub. Weseliska nie będzie, gości nie zapraszamy. Ślub w maju, bo chcemy go wziąć za darmo, za pięćset ileś euro moglibyśmy i za tydzień, ale pięćset euro wolimy wydać na kuchnię w moim mieszkaniu, które szykujemy do sprzedaży. Obecni będą świadkowie i fotograf, bo sam nie zrobię sobie zdjęć ze ślubu, po czym zabierzemy wszystkich na wielkie przyjęcie złożone z najlepszej szarlotki w Amsterdamie i kawy. I tyle. Żaden z nas nie ma parcia na wielką imprezę (ani pieniędzy), zupełnie nieromantycznie zależy nam głównie na uregulowaniu spraw prawnych i podatkowych. Kochamy się i bez ślubu, powoli zmierzając do czwartej rocznicy pierwszego spotkania. Czas zapierdala z nietaktowną prędkością, nie pytając nas o zdanie.

Ze sprawami podatkowymi… w Holandii jest ta przyjemność, że urzędy są dla ludzi, a nie odwrotnie. Gdy zmarł mąż Eugenii, dowiedziałem się, że tak naprawdę nie byli małżeństwem, ale ponieważ mieszkali ze sobą powyżej pięciu lat urząd skarbowy uznaje ich za „praktycznie małżonków” i przy dziedziczeniu stosuje stawkę małżeńską, a nie dla obcych ludzi. Dzięki temu Eugenia uniknęła przyjemności sprzedawania na tempo mieszkania, w którym mieszkała z mężem przez kilkanaście lat, żeby zapłacić podatek spadkowy od owego mieszkania. Sam mieszkam ze Zbrojmistrzem od roku, ale zameldowany jestem nadal w starym mieszkaniu, głównie dlatego, że nie mam pewności, jaki jest status prawny mieszkania, w którym nikt nie jest zameldowany. Obowiązek meldunkowy w Holandii dotyczy głównie opłat za wywóz śmieci i odbiór ścieków, mieszkając razem zaoszczędzimy spore pieniądze, ale najpierw jednak chciałbym sprzedać mieszkanie, żeby nie mieć problemów ze squattersami. (Squatting jest w Holandii od kilku lat nielegalny, ale desperatów to nie martwi, jakiś czas temu zesquattowano mieszkanie mojego sąsiada, który w nim nie mieszka, bo na stałe mieszka w szpitalu psychiatrycznym, ale nie chce go sprzedać. Squattersi zmienili zamki i pomieszkali tam kilka miesięcy, dopóki rodzina sąsiada nie odkryła gości i przy pomocy policji ich wyrzuciła.) Squatting osobiście pochwalam, dopóki dotyczy budynków rzeczywiście nieużywanych, a nie mieszkania w połowie remontu, piszę to, bo jestem pewny, że ktoś mi zaraz zarzuci niekonsekwencję w lewactwie. Enyłej, ponieważ w tej chwili nie jestem zameldowany u Zbrojmistrza, gdyby jutro przytrafił się mu nieszczęśliwy wypadek, będę musiał prosić jego eksa (który figuruje w testamencie), żeby mi pozwolił zabrać chociaż ubrania. Z eksem niby jesteśmy w przyjaznych stosunkach, ale kto wie, może całe życie chciał mieć Hackintosha albo kolekcję dżinsów we wszystkich rozmiarach od 29 do 34…

Jestem PRZEKONANY, że ciekawi Was, w co ubiorę się na ślub. Był taki okres, kiedy planowałem wystąpić w długiej, powłóczystej sukni a la Enya (patrz obrazek powyżej), eksponując dekolt i plecy, ale od tego czasu nieco zmieniła mi się figura [nieco? – red.], więc zmieniłem zdanie i będziemy obaj w kiltach, z obowiązkowymi akcesoriami, w glanach i dobranych koszulach. Ród Grantów posiada własny tartan, co prawda Grantem jestem przyszywanym, ale tartan mi się podoba. Zbrojmistrz swój własny kilt szyje już od dekady, ale teraz zadbam, żeby przyspieszył tempo. Jeszcze nie zdecydowałem, czy jak prawdziwy Szkot wystąpię bez bielizny, ale znając pogodę w Amsterdamie będę potrzebować barchanowych kalesonów… Oczywiście na ślub przyjedziemy na rowerach, bo jakżeby inaczej.

PS. Jeśli kogoś to ciekawi, Eugenia ma się lepiej. Nie do końca świetnie, zwłaszcza, że nadal załatwia papiery spadkowe, musi likwidować umowy na nazwisko męża i ma do wypełnienia trzydzieści stron (!) formularza podatkowego po śmierci partnera życiowego, ale lepiej. Na ile mi pozwala remont i mózg, wspieram ją nadal. Będzie moją świadkinią.

Zdjęcie: znalezione na xtremewalls.com, fotograf oczywiście niepodany