Opuszczając

W środę nastąpił zbieg okoliczności.

Od miesięcy przygotowywałem się do sprzedaży mieszkania. Remont. Wyprzedaż niepotrzebnych rzeczy. Sprzątanie. Wymiana podłóg. Wahania w temacie kuchni (stanęło na tym, że nie kupiliśmy kuchni wcale i nowy właściciel zajmie się tym wedle swojego uznania). Na początku nieco przerastała mnie skala prac. Potem powoli przestawała mnie przerastać. Wraz z postępem robiłem się coraz spokojniejszy, a Zbrojmistrz coraz nerwowy, bo z jakiegoś powodu wskoczył mu tryb „MUSIMY WSZYSTKO ZROBIĆ DZISIAJ”. Aż wreszcie w środę nadszedł TEN dzień. Podmalowałem ostatni przeoczony kawałek. Odkurzyłem po raz czterdziesty (nie do pomyślenia, jak bardzo na czyściutkiej jasnej podłodze w mieszkaniu pozbawionym mebli widać KAŻDY pyłek). Wyrzuciliśmy część rzeczy, część spakowaliśmy do torby… i… skończyło się.

Nie umiem opisać uczucia, jakie towarzyszyło mi, gdy szedłem ulicą, na której mieszkałem sześć lat myśląc: to prawdopodobnie ostatni raz. (Tak naprawdę możliwe, że będziemy wpadać co jakiś czas na mycie podłogi, jeśli mieszkanie nie sprzeda się szybko.) Mieszkanie podczas remontu stopniowo przestawało być moje. Niebieska ściana – biała. Czerwony filar – biały. Ciemna podłoga – jasna. Brązowe framugi – białe. Wraz ze znikaniem koloru znikałem ja. Ze stanu „to jest moje mieszkanie” przeszliśmy do rozdziału – „to jestem ja, a to jest mieszkanie”. Nie mogłem się oprzeć myśli, że zapewne tak czuje się osoba, która się właśnie rozwiodła. Pewien okres dobiegł końca i już nigdy nie będzie tak samo. Wspomnienia zabrałem ze sobą w torbie na kółkach, pozostawiając czyste płótno gotowe do pomalowania przez kogoś innego.

Po dokonaniu ostatnich poprawek, odkurzeniu i tak dalej wróciliśmy do mieszkania, w którym zamieszkuję (próbowałem to inaczej sformułować…) ze Zbrojmistrzem. Po jakiejś godzinie zadzwonił dzwonek. Zbrojmistrz zbiegł po schodach, po kilku minutach wrócił i podał mi list polecony. Była to, rzecz jasna, decyzja prezydenta o przychyleniu się do mojej prośby o zrzeczenie się obywatelstwa. Do tej pory miałem PDF, teraz dostałem the real thing.

Nie dociera do mnie, że jestem już wyłącznie Holendrem. Podobnie było, kiedy ukończyłem studia i zostałem magistrem inżynierem (matematykiem, jeśli ktoś nie wie). Zdałem egzamin na piątkę. Grono profesorskie ściskało mą oszołomioną prawicę. Zdaje się, że nie zabraliśmy promotorki na tradycyjną kawę i wuzetkę, przyznam, że nie pamiętam (pamiętam za to, o co pytano na obronie moją przyjaciółkę – pisaliśmy pracę razem i razem się broniliśmy). Jakiś czas później odebrałem dyplom. I czekałem, aż wydarzy się COŚ. Jakieś wielkie BUM – bo ja wiem? urosnę o 10 cm, albo na mojej twarzy pojawią się bruzdy czasu, oznaczające mą wielką mądrość i doświadczenie życiowe. Nie wydarzyło się nic. I tak samo z listem z autografem pani eks-posłanki Sadurskiej. Moje życie się nie zmieniło. Nadal czekam na BUM, które nie następuje. No jak to… powinienem zrudzieć, albo co… albo przestać wyglądać w pomarańczowych t-shirtach jakbym miał grzybicę skórną. Nie.

Kiedy przyjechałem do Holandii w 2006, byłem okropnie cięty na Polskę – rządzoną wtedy, cóż za zbieg okoliczności, przez Jarosława Kaczyńskiego z przystawkami. Regularnie słyszałem i czytałem w mediach, że jestem obywatelem niechcianym. Pokażę wam, myślałem sobie, wystąpię o zmianę obywatelstwa, gdy minie pięć lat i jeden dzień od mojego przyjazdu. Pięć lat minęło, potem sześć i nie występowałem. W końcu skłoniła mnie do tego obawa, że Unia niedługo się rozsypie i okaże się na przykład, że muszę natychmiast wracać do Polski i załatwiać od nowa wizę. Obawa jest nadal aktualna, ale odesłanie już mi nie grozi.

Kiedy kupowałem mieszkanie, byłem w stanie hipomanii, o czym nie wiedziałem. Rynek był w szczytowym punkcie, mieszkania najdroższe od wielu lat, a banki konstruowały coraz to ciekawsze kredyty. Załapałem się na kredyt dosłownie dwa tygodnie przez pierwszymi artykułami o kryzysie. Dwa miesiące potem figę bym dostał, a nie kredyt. I bardzo bym na tym zyskał, ale oczywiście wtedy tego nie wiedziałem. Czy mój doradca finansowy wiedział? Śmiem uważać, że tak – i że z premedytacją wcisnął mi kredyt niezwykle opłacalny dla banku, a nieopłacalny dla mnie i skarbu państwa, konstrukcję godną Polski, przy której nie spłaca się kredytu, tylko odsetki od pełnej sumy, ponieważ państwo zwraca część odsetek. Człowiek w hipomanii nie myśli o takich rzeczach, jak sprawdzenie umowy kredytowej z kimś, kto zna język. Wierzyłem doradcy ślepo, wszakże to mój doradca, musi działać tak, aby było dla mnie dobrze, prawda? Generalnie tęsknię za pewnymi rodzajami naiwności, chociażby tej towarzyszącej pierwszej, niekalkulującej miłości. Za tym rodzajem nie tęsknię wcale.

Mieszkania chcę się pozbyć jak najszybciej głównie dlatego, że jak wyliczyłem kosztuje mnie ono tysiąc euro miesięcznie. To dość drogo, zważywszy na to, że w nim nie mieszkam. W swojej głowie pozbyłem się go jakiś rok temu, kiedy zamieszkałem ze Zbrojmistrzem, na początek na próbę, żeby sprawdzić, czy się pożremy. Nie pożarliśmy się. Od tego czasu mieszkanie nie było już moim miejscem na ziemi, stopniowo stając się coraz większym ciężarem. Podobnie w sumie było z polskim obywatelstwem. Od momentu, kiedy przeczytałem artykuł o dziecku z podwójnym obywatelstwem zatrzymanym na Okęciu za brak polskich dokumentów, obawiałem się, że mi przydarzy się to samo. (Polskie dokumenty zabrała mi ambasada i mógłbym je ewentualnie wypożyczyć za pokwitowaniem.) Ten problem właśnie się rozwiązał.

Ostatnim dziwnym uczuciem jest nieposiadanie żadnej dużej rzeczy do zrobienia w najbliższym czasie. Mieszkaniem tak naprawdę zajmie się teraz agent nieruchomości i notariusz, moim zadaniem będzie podpisywanie różnych papierków (które najpierw przeczytam…) i na koniec zapłacenie rachunku. Jeśli chodzi o obywatelstwo, muszę się dowiedzieć, czy list z kancelarii prezydenta mam tłumaczyć przysięgle na niderlandzki, czy wystarczy na angielski. Chwilowo nie planuję wydawania stu osiemdziesięciu tysięcy euro ani zmiany obywatelstwa na jakieś ciekawsze, z uwagi na mój stan zdrowia perspektywa powrotu na rynek pracy jest dość odległa, do partii nie wstąpię, bo do Razem nie mogę, a w Holandii trochę za mało wiem i umiem. Ślub w maju, jeszcze daleko, największym moim problemem jest rozmiar obrączki. Planuję drugą książkę na zupełnie inny temat. Czyżbym miał wreszcie czas, żeby zwyczajnie zająć się sobą, kuźnią, zdrowiem, siłownią?

O czym ja będę pisać notki…?

Piosenka na początku została napisana w 2006 roku, kiedy już byliśmy spakowani, aby jechać do Amsterdamu, ale czekaliśmy na ostatnie papiery i w zasadzie nie czuliśmy, że mieszkamy gdziekolwiek – tu już nie, tam jeszcze nie. Stan przejściowy.