Przyśniło mi się dzisiaj, że jestem uchodźcą.
Sen, jak to sen, był surrealistyczny. Miałem ze sobą żonę, syna i brata. Pojawiła się szansa na bezpieczniejszy transport, ale tylko dla jednej osoby. Wypchnąłem dziecko, wciskając mu kłamstwa, że na pewno będzie dobrze i zobaczymy się na miejscu. Jednocześnie czułem się strasznie, bo transport bezpieczniejszy nie oznaczał w pełni bezpiecznego. A nie byliśmy jeszcze w Europie, był to początek naszej ucieczki.
We trójkę, z żoną i bratem, płynęliśmy łodzią, która wydawała się potwornie wolna. Przykrywał nas muślinowy „dach”. W każdej chwili mogliśmy zginąć. Nie mogłem się powstrzymać od wyobrażania sobie: jakie to uczucie, gdy kule karabinu maszynowego przeszywają ciało? Ramiona, plecy, głowę… Przepłynęliśmy. Nie odstrzelono nas.
Cięcie – obudziłem się, wziąłem poranne leki, skorzystałem z toalety, wróciłem do łóżka.
Druga część snu: jestem na Polach Mokotowskich, obok mnie holenderski kumpel, ale we śnie Polak. Kumpel pyta mnie, jak było – jak się czułem podczas przeprawy. Z jakiegoś powodu wsiadam na rower, robię dwa kółka, próbując zebrać myśli i ułożyć odpowiedź. Bo jedyne, co mi przychodzi do głowy, to: strasznie. Było strasznie. I nagle zdaję sobie sprawę, że jestem sam. Nie ma ze mną syna, żony i brata. Przeżyłem tylko ja.
Dawno nie czułem takiej ulgi wstając z łóżka. Dla wielu ludzi to nie jest sen.