Po cichu (część 4)

Część 1część 2część 3

Czwartek

Znajduję się w jakimś budynku pełnym młodzieży. Nie wydaje mi się być szkołą, koloniami, hotelem… jakiś dziwny szpital? Czym by budynek nie był, potrzebuję toalety. Jest ich dookoła mnóstwo, wszystkie zajęte przez młodych ludzi – ku swojemu szokowi nagle zdaję sobie sprawę, że i ja jestem nastolatkiem. Ale nie mogę użyć toalety, na której ktoś spożywa deser, plotkuje z kolegami i koleżankami, lub po prostu spogląda na mnie przyjaźnie, zapraszając spojrzeniem, bym dołączył.

Wydostaję się z budynku i z narastającą desperacją chodzę dookoła, ale jak na złość wszędzie są przechodnie – młode pary, wyprowadzacze psów (szczęśliwe psy…!), starsze panie. Wszędzie latarnie i kamery. Pobliski park jest niezwykle aktywny, mimo, iż jest środek nocy. W końcu nie mam już siły, podlewam najbliższe drzewo, po czym zauważam ze zdziwieniem, że nie odczułem żadnej ulgi. Gdy budzę się chwilę potem jestem bardzo szczęśliwy, że nie odczułem ulgi, bo oznaczałoby to konieczność zmiany pościeli.

Wracam do łóżka i odkrywam – to żadna nowość – że jest mi okropnie zimno. W sypialni jest mały grzejniczek, gdybym mógł go odczepić od ściany i się na nim położyć, zapewne by pomógł. Dobrze, że nie ma termometru, bo albo umarłbym z przerażenia, albo poczuł się jak ostatni mięczak. (Następnego dnia znajduję termometr.) Zakładam sweter, grube skarpetki i wracam do łóżka. G. sugerował użycie koca, ale wspomniał też o pająkach, które chowają się przed zimnem. Nie ma szansy, żebym przykrył się potencjalnym hotelem dla pająków, nawet jeśli miałbym umrzeć z zimna, decyduję. Pół godziny później – kompletnie rozbudzony, ubrany w oba przywiezione swetry – rozważam zlot pająków, po czym bez uprzedzenia zasypiam.

O dziewiątej, gdy budzę się ponownie rechoczę ponuro – jeśli zdawało mi się, że w nocy było zimno, to teraz odkrywam zupełnie nowy poziom tego doznania. I po raz pierwszy nie mogę rozpalić ognia. Mokre drwa to dla mnie żaden problem, ale zamarznięte i pokryte śniegiem już trochę, a poza tym w piecu jest zimno. Za trzecim razem kowal wreszcie sobie radzi, po czym powtarza regularne czynności.

Redaktorka ciągle mi niczego nie przysłała. Według prognozy pogody będzie zimno do chwili mojego wyjazdu, w którym to dniu temperatura wzrośnie nagle o siedem stopni. Nie ma w tym niczego niespodziewanego. Moja mama bardzo sobie chwali moje wizyty w lecie, bo wreszcie się robi chłodno i jest czym oddychać. Odłączam internet – nie zajrzałem nawet na gazetę! – zabieram się za „Awkward Bitch” (research – tym razem ruszam temat stwardnienia rozsianego, na razie w formie pół-humorystycznej). I czuję, jak spływa na mnie depresja.

Wydawałoby się, że to niezły moment. Leżę w wannie, mam pod ręką telefon i książkę. Mam też kilka minut, przez które będę się jeszcze mógł poruszać, wiem to z doświadczenia. Wyskakuję niemrawo (spróbujcie) z wanny, łapię ręcznik, myję zęby, zakładam soczewki, ubieram się. Coraz wolniej docieram na swoje miejsce na kanapie, spoglądam na ogień i odkrywam, że zgasł. Używam ostatnich łyżeczek, żeby przywrócić iluzję ciepła.

Depresja sama w sobie stanowi wyjazd w bardzo ciche i spokojne miejsce, w którym jest pusto i zimno. Świetna metafora. Zaśmiałbym się, gdyby była zabawna. Nie jest, bo z tego domku mogę wyjechać każdego dnia, a z depresji nie mogę. Nieważne, ilu pomocnych przyjaciół i cioć powie Ci „a może po prostu spróbuj nie mieć depresji?”, nigdy się nie uda, tak samo, jak Marlo z „Awkward Bitch” nie może po prostu przestać mieć stwardnienia rozsianego. Ale natura depresji spowoduje, że poczujesz się jeszcze gorzej, dzięki, przyjaciele i ciocie.

Leki, na których jestem nie usuwają depresji, ale pozwalają mi pamiętać, że ta cholera zawsze przejdzie. Prędzej, wolniej, ale przejdzie. Kiedyś myślałem, że zostanie na zawsze. Za każdym razem. Byłem przekonany, że poprzednie 100, 200, 300 razy mijała, ale teraz wiem na pewno – już zostanie. Nigdy nie została, rzecz jasna, ale dopiero na lamictalu przestałem odczuwać tę „wiedzę”. Owszem, gorzej byłoby mieć depresję w domu, z sąsiadami katującymi mnie przebojami dowolnego rodzaju – wolę siedzieć przy ogniu i mieć spokój. To chyba męczy mnie w depresji najbardziej – ludzie, którzy chcą ode mnie rzeczy. Wiadomości na Whatsappie (najgorszy – za blisko), Facebooku, SMSy – mało kto do mnie dzwoni (to dobrze). Rozważam wynalezienie sposobu, aby od tej pory już co dnia na kilka godzin odcinać dostęp do siebie wszystkim oprócz męża.

Przez resztę dnia mam niskie standardy – jogurt, herbata, czytanie. Aż cholera mija tak, jak przyszła i mogę zjeść coś wymagającego przygotowania. „Awkward Bitch” – polecam.

Piątek

Odkrywam cud: otóż ten domek posiada izolację. Stanowi ją pocięta na pasy wykładzina, zawieszona na metalowych prętach. Przyglądam się tej wykładzinie bezmyślnie piąty dzień i nagle uderza mnie myśl: a może ona ma jakieś zastosowanie? Zasłaniam nią wszystkie okna oprócz tego, przy którym siedzę, ostatni kawałek wieszam na drzwiach sypialni i od tej pory nie budzi mnie w nocy przeraźliwe zimno. Moje IQ wreszcie się do czegoś przydało. Jestem praktycznie geniuszem.

Przybywa tekst od redaktorki, która chwali postępy i domaga się kolejnych. Jej aprobata wzbudza we mnie żałosne poczucie szczęścia – nie, tak naprawdę wcale się nie wstydzę. Po raz pierwszy pracuję pod profesjonalnym nadzorem. Nigdy nie czułem tak silnej chęci nauki i samorozwoju. Redaktorka umie mnie zachęcać dokładnie tak, jak potrzebuję, nie wpadam ani w rozpacz, ani samozachwyt. „Wyzwanie przyjęte,” mamroczę. Rzucam się do roboty.

(cd. nastąpi jutro)