Post gościnny: Terrwyn

Dzisiaj gościnnie pisze dla państwa Terrwyn, która pomagała w tłumaczeniu i redakcji polskiej wersji mojej książki o dwubiegunówce.

*

Ray kazał mi się przedstawić. Napisać „wprowadzenie dla osób, które mnie nie znają”. Jestem w tym kiepska. Mam dwadzieścia siedem lat i ChAD, studiuję kierunek, który jest na tyle charakterystyczny, że się nim nie pochwalę. Żyję we frustracji, poczuciu zmarnowanego czasu i ciągłej obawie. I prowadzę bloga o dwubiegunówce, który jest dużo mniej popularny niż ten – głównie dlatego, że piszę od święta. Zwykle w okolicach hipo. Ostatnio przestałam palić i mam szczury. Chwilowo jestem względnie stabilna.

Zbliża się koniec listopada. Nie mam za bardzo jedzenia ani kasy na nie, ale cieszę się jak norka – udało mi się wykupić leki. Nie jest to wyłącznie wina choroby – na mój chroniczny brak kasy składają się też inne czynniki – ale nie zmienia to faktu, że kosmiczny rachunek za telefon sprawiłam sobie entuzjastycznie sama. Przykład rodem z kryteriów diagnostycznych, chociaż zanim to zauważyłam, minęła dłuższa chwila. To, że nie jestem w stanie studiować i pracować jednocześnie, tak jak robią to moi koledzy z roku – też bipolar.

Próbowałam, naprawdę. Zaczęłam studia mając pracę i ciągnęłam ją cały semestr. Potem poszłam na praktyki, z którymi walczyłam trzy miesiące. Nie dało rady. Co z tego, że gdy docierałam do pracy wykonywałam swoją robotę świetnie – z niewyjaśnionych przyczyn oczekiwano ode mnie, że będę się tam pojawiać systematycznie. (Robię się coraz lepsza, naprawdę. Już nauczyłam się częściej bywać niż niebywać.) Nic to, zarobiłam uścisk ręki prezesa. Spróbuję na tym przeżyć do pierwszego. W cywilizowanym kraju dostałabym chociaż parę groszy za te trzy miesiące.

Rodzina pomaga. Ba, rodzina praktycznie mnie utrzymuje, mimo że ostatnio przyszły ciężkie czasy. Rodzina też sprawia problemy, naciskając na studia. Żebym cokolwiek skończyła, gnana fetyszem papierka z uniwersytetu. Fetyszu się pozbyłam dawno, ale nie wypnę się przecież. Karmią mnie. Albo dają na leki. Nie zawsze da radę oba.

Zwykle wybieram leki. Bez jedzenia da się przeżyć do 30 dni – mi nie zdarza się raczej więcej niż dwa-trzy. Bez leków ciężko stwierdzić. Testowanie, jak szybko po odstawieniu leków przyjdzie mi ochota na wchodzenie pod samochody nie jest czymś, co chciałabym powtarzać (raz się zdarzyło. Nie trwało to długo). Raz, że ryzykowne, dwa, że kończy się szpitalem. Nikomu chyba nie muszę mówić, jak wygląda szpitalne jedzenie – a polskie oddziały psychiatryczne pełne są i innych radości. Nie będę ich może opisywać, bo to trochę niesmaczne – niech wystarczy sam fakt, że w ostatnim szpitalu szczerze brzydziłam się toalet (dostępnych od 6 do 22, chyba że dyżurna pielęgniarka była wybitnie łagodna). Na toaletach się nie kończyło.  Były też takie smaczki jak trzymane na jednym oddziale pacjentki z depresją i pacjentki agresywne. Gdy skarżyłyśmy się na jedną przy moim ostatnim pobycie, reakcja personelu brzmiała: „ona tak ma”.

Lepiej nie jeść.

Z leczeniem w ogóle bywa zabawnie. Diagnozowali mnie 9 lat. Gdzieś w połowie jeden z lekarzy wpadł nawet na dobry pomysł, ale skończyłam liceum i już nie mogłam do niego chodzić. Bo nie. Gdy kontynuowałam leczenie, dopiero wiele lat później ktoś podchwycił ten trop. Lekarze ogólni są jeszcze bardziej zabawni: co chwila idąc po recepty muszę tłumaczyć, na co jestem chora i w zasadzie to po co mi te piguły. No i nigdy nie wiedzą, jaka refundacja na leki mi przysługuje. W sumie skąd, skoro nawet nie wiedzą, co to za choroba, ten dziwaczny ChAD.

Będę stąd uciekać, gdy tylko skończę studia. Albo nawet wcześniej, jeśli trafi się dobra okazja. Chorując w Polsce bezustannie boję się kolejnego dnia.

Zdjęcie: „Rat surmulot/Brown Rat”, Jean-Jacques Boujot (CC BY 2.0)