Skrócony spis miłości po 30

Blog nazywa się jak się nazywa, chociaż jak zwykle rozważam pewną transformację. (Nie, nie będzie tylko o literkach…)

Przeprowadziłem się do Amsterdamu mając 28 lat, 11 miesięcy, 51 tygodni i jeden dzień. Pomijam miłości, które już w tym czasie (lub zgoła przedtem) istniały, bo notka miałaby milion dwieście znaków i zawiesiła mi serwer.

1. Amsterdam

Owszem, przeszła mi miłość do Amsterdamu, ale na początku kochałem wszystko. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie wpłynęły na moje uczucia był widok mężczyzny ubranego w zasłonę, a potem kobiety ubranej w skórzane pokrycie z kanapy. Żadna z tych osób nie wyglądała, jakby nie dysponowała niczym innym, tak im było dobrze. Piorun miłości strzelił we mnie natychmiast. Było to, jak sama nazwa wskazuje, 10-11 lat temu. Sprawy zaczęły się zmieniać jakieś 3 lata temu, kiedy zatłoczenie osiągnęło poziom krytyczny, po czym rosło (i rośnie) nadal. W tej chwili Amsterdam jest dla mnie miejscem, które ma wiele zalet, głównie politycznych, ale z większości nie tyle nawet nie korzystam, co unikam. Prawie przestałem jeździć na rowerze, bo nie czuję się bezpiecznie w centrum, a celem dojechania gdziekolwiek muszę rzecz jasna przejechać przez centrum. Nawet w najdziwniejszych porach, typu niedziela o 17 lub środa o 13 ulice są pełne ludzi, którzy bardzo często są – co tu kryć – nawaleni różnymi rzeczami. Nie wiem, ile razu tylko dzięki dzikim manewrom uniknąłem wjechania w grupkę osób, które nagle poczuły potrzebę zatrzymania się pośrodku ulicy celem pokazywania czegoś palcem.

Ludzi ubranych w zasłony, kanapy, squattersów, młodych artystów bez patronatu nie stać już na mieszkanie w Amsterdamie. W galeriach na ogół wiszą obrazy typu „wymiot rozmazany po płótnie, €12,000”. Aktem ogromnie symbolicznym stało się dla mnie wyburzenie przepięknego squatu na ulicy Spui. Bo to jedna z głównych ulic, ze squatu nie ma żadnych przychodów, w tym miejscu da się wybudować ładny… nie wiem jeszcze co, obstawiam hotel. To, że młodzi zbuntowani obrażą się i nie przyjadą stanowi wyłącznie pozytyw, bo tu naprawdę jest za dużo turystów. Tak ze trzy razy za dużo. Jak na rynku pracy parę lat temu, jak ci się nie podoba, dziesięcioro innych czeka. Miłość jest na etapie, kiedy przed separacją powstrzymują nas tylko finanse, gentryfikacja rządzi. Wydaje mi się, że za jakieś dziesięć lat boom może się skończyć, ale będę mieć wtedy 50 lat i wcale nie chce mi się czekać. Jak kiedyś w Polsce na zmiany.

2. Mężczyźni

Cóż rzec, ukochanych mężczyzn miałem w życiu kilku. Pozostaję im niezmiernie wdzięczny za bolesne lekcje, bez których nie doceniłbym Josa. Sam ich sobie wybierałem, po DJu uznałem, że już nigdy nie będę się nadawać do związku, Josa poznałem 4 miesiące później. (A propos, w dniu dzisiejszym obchodzimy 6 lat, 6 miesięcy i 3 dni znajomości.) Może to brzmi dziwnie, ale polecam nieudane związki, w miarę możliwości odbębnić jak najprędzej, zawieść się i wypłakać tyle razy, ile będzie potrzeba. Mi zajęło to 34 lata – no dobrze, 14, nie zacząłem randkować w dniu urodzenia. Niczego nie żałuję.

3. Kuźnia

Nie mam chyba wiele do tłumaczenia, prawda? Po utracie pracy, odejściu z niej, jak byśmy tego nie nazwali cierpiałem na tak silne wypalenie zawodowe, że robiło mi się autentycznie niedobrze na widok Photoshopa. Siedem lat później #jezujezunieczytjaktenczasleci po prostu już tego nie lubię. Zacząłem używać szablonów, przerabiam je, ale nowych projektów praktycznie nie robię – oprócz książek, ale o tym zaraz.

Pierwsza wizyta w kuźni miała miejsce 10 grudnia 2011, dwa dni po poznaniu Josa. Jedno wiązało się z drugim, odwiedziłem go celem dowiedzenia się, jak się robi kolczugi. Zakochanie się w Josie zajęło mi godzinę, z kuźnią było chyba podobnie. W drodze do domu podziwiałem fakt, że udało mi się uderzyć w prawą rękę trzymanym w prawej ręce młotkiem. Byłem brudny jak nieboskie stworzenie. I szczęśliwy. Na różowych rączkach pojawiły się pęcherze, potem pękły, potem się zdarły, wtarł się w niej pył węglowy. Nieważne. Po powrocie do domu spędziłem godziny oglądając filmy na YouTube. Byłem gotów jeździć 2.5 godziny pociągiem w jedną stronę, by się uczyć. Nigdy nie przestanę być wdzięczny ludziom, dzięki którym tam trafiłem i do pewnego stopnia obejmuje to osobę, która mnie z pracy – um – wymobbowała. Czasami ciągle potrafi mnie dopaść poczucie niesprawiedliwości, myślę wtedy o tym, że osoba co rano wstaje i widzi swoją twarz w lustrze. A ja przez ponad cztery lata przeżywałem szczęście – gdy przynosiłem do domu kolejne oparzenia, uczyłem się kolejnych technik, najpierw moje prace wyglądały jak idźstądy, potem były nieco pokrzywione, potem zaczęły się sprzedawać. W ostatnich tygodniach szukałem rzeczy, które możnaby jeszcze wystawić na sprzedaż, znalazłem dwie – popielniczkę i kwiatki. Reszta już poszła, stanowi próbki sprzed lat, kilku rzeczy nie oddam, bo chcę mieć pamiątki.

Po popsuciu pleców (nie była to miłość) kuźnia bolała. Dosłownie. 30 minut pracy, a potem trzy dni bólu. Godzina – tydzień bólu. Mnóstwo środków przeciwbólowych. I pod koniec uczucie, że jadę w miejsce, gdzie pracując nad najdrobniejszym projektem będę zwyczajnie cierpieć. Pamiętam siedzenie w tramwaju z myślą, że wracając będę marzyć o tramalu. Ułatwiło mi to decyzję o odejściu – co nie znaczy, że było mi ją łatwo podjąć. Chyba półtora roku walczyłem z plecami, plecy wygrały. Teraz praktycznie nie bolą, bo wiem, czego mi nie wolno, ale wczoraj naciągałem na łóżko prześcieradło i dzisiaj żałuję, że odstawiam przeciwbólowe…

Ostatecznym aktem polubownego rozwodu było sprzedanie Bubby, mojego kowadła. Przyszedłem do Caspera w odwiedziny, wiedząc, że Bubby już tam nie będzie. Jednak widok pustego miejsca mną wstrząsnął. To był mój Bubba i też go kochałem. Odwiedzę go kiedyś, mam nadzieję, że w nowym miejscu jest szczęśliwy. Kilka młotków zatrzymałem na pamiątkę, kilka odsprzedałem Casperowi. Potwornie brudne pudło, w którym trzymałem różne niedokończone rzeczy, szkicownik, stemple z literami stoi na górze, w mancave. Nie planuję go czyścić ani opróżniać. Żałuję głównie tego, że już kuźnią nie pachnie. Mam cichą nadzieję, że kiedyś, jakoś, gdzieś jeszcze będę pracować, choć przed uszkodzeniem pleców nigdy nie myślałem o tym jako o „pracy”.

4. Jos, oczywiście

Jak wspomniałem (wielokrotnie, Hiacynto) poznałem artystę celem obejrzenia jego kolczug, dowiedziałem się, że robi milion innych rzeczy z miliona materiałów, szyje odzież zwykłą, wykonuje skórzane kilty, różnego rodzaju odlewy gipsowe i nie tylko, lampy, mozaiki. Oczy otwierały mi się coraz szerzej, po godzinie wiedziałem, że to Ten Jedyny. Dopomogło mi oczywiście bóstwo opiekuńcze, zniecierpliwione oglądaniem, jak sobie sam „radzę”. Myślcie co tylko chcecie, nie wierzę, że przypadkiem poznałem dwie z największych miłości mojego życia w odstępie dwóch dni.

11/10, poślubiłbym ponownie. Nigdy, ani przez minutę nie zwątpiłem w to, że to Ten. Cztery miesiące zajęło mi pozbycie się wrażenia, że to niemożliwe i przerażające, by czuć się tak z człowiekiem znanym mi od godziny. Strach brał się z żelaznej pewności.

5. Natura i cisza

Tłumaczy się samo, jest powodem mojego odkochania w Amsterdamie. Moim marzeniem jest aktualnie mieszkanie w jednym z tych domków w Islandii, które mają prawa wsi (jeden domek plus, powiedzmy, szopa dla polepszenia wrażenia). Albo w Niemczech (jestem gotów nauczyć się tego strasznego języka). NIE w Polsce, BARDZO NIE w Rosji i zdecydowanie nie w kraju brexitowców. W Stanach mnie nie stać, tam płaciłbym za opiekę lekarską jedną nerkę miesięcznie. Poza tym nie lubię broni palnej. Poza tym przyjmę domek w lesie właściwie wszędzie.

6. Islandia

Dlaczego akurat kraj, w którym jest bez przerwy zimno, pada, wieje tak, że zdmuchuje samochody z drogi? Dlaczego kraj, w którym dziwność jest zaletą, główna ulica handlowa w stolicy przypomina zatłoczeniem boczną uliczkę w Amsterdamie, gorące źródła zasilają baseny, kaloryfery, prysznice i tak po prostu występują sobie w naturze? Kraj, gdzie rezerwat wygląda jak dekoracje do sfingowanego lądowania na Marsie? Naprawdę, bez sarkazmu nie wiem. Z wyjątkiem Amsterdamu żadnej z tych miłości nie wybrałem świadomie, chociaż mężczyzn można w sumie pod taką kategorię podciągnąć, niechcący się z nimi nie spotykałem… z wyjątkiem Josa, którego rzeczywiście napotkałem w celach nieromantycznych i planowałem zobaczyć może trzy razy w życiu, z czego ostatnie dwa byłyby nauką plecenia kolczugi.

(W pleceniu kolczugi się nie zakochałem. Ja tu jestem od palenia ognia i walenia w gorący metal młotkiem, nie od siedzenia cierpliwie w jednym miejscu, rozginania i zginania kółeczek.)

Zjechałem z tematu, ale o Islandii będzie oczywiście więcej. Na razie zalinkuję szybko do książki – fotoalbum, trochę tekstu. Zrobiłem błąd, bo tytuł na okładce jest tylko po angielsku, ale zapewniam, że tekst jest dwujęzyczny.

7. Pisanie

Przez 36 lat… tak naprawdę 32, bo najpierw musiałem się nauczyć pisać… byłem jedną z tych osób, które kiedyś planowały napisać książkę, jakoś wtedy, kiedy będą mieć czas. Zacząłem od „Dwubiegunówki dla początkujących”, która była pierwszym projektem dłuższym od notki na blogu, jaki mi się udało zakończyć. Jako projekt drugi można w sumie policzyć album zalinkowany powyżej. Potrzebowałem trzech rzeczy: uszkodzonych pleców trzymających mnie w pozycji siedzącej z laptopem (i nudy…), motywacji związanej ze starością – odkrycia, że nie mam nieskończonej ilości czasu, oraz tej osoby, która mi przysłała teledysk Ásgeira do 'King and Cross’. Zaczynam myśleć, że teledysk podrzuciło mi również bóstwo opiekuńcze, ponieważ podejrzani zapierają się ręcyma i nogyma, że piosenkę i płytę znają ode mnie. Piosenka zmieniła ostatnie lata mojego życia podobnie, jak kiedyś barwnik do babeczki zjedzonej przez moją przyjaciółkę. Ásgeir występuje w książce, zasłużył na to, chociaż być może się obrazi (główny bohater go nie lubi). Czekając na najnowsze uwagi od redaktorki (gaaaah, ona twierdzi, że zbliżamy się do końca pracy) zacząłem na poważnie pisać drugą książkę, wspominałem o niej – tę, w której nordyccy bogowie napastują chłopaka, który marzy tylko o tym, żeby mieć święty spokój i malować. Nie będzie zaskoczeniem informacja, że miejscem akcji jest Islandia.

Mam mnóstwo szczęścia. Wiem, że mnóstwo ludzi nigdy nie odkryło ani jednej miłości (pominąwszy ewentualnie nieudane związki). Wiem, bo mi to powiedzieli. Sam wymieniłem tylko te z ostatnich 12 lat. Islandia jest moją pierwszą miłością po 40, książkę zacząłem pisać 1 stycznia 2017, gdy jeszcze byłem młody i piękny. Wszystkie te miejsca, rzeczy, ludzie czynią życie moim ulubionym zajęciem. Możliwe, że zbliżam się do 41 urodzin, ale to nie znaczy, że powiedziałem ostatnie słowo. Sądząc po tym, ile piszę zostało mi tych słów jeszcze bardzo wiele. Mam w planach kontynuację cyklu o literkach, nagrywam coś bardzo dziwnego (mówiony trip-hop-soul z żywymi muzykami, różne rzeczy już robiłem, tego jeszcze nie), powieści się same nie napiszą. W Islandii jest więcej miejsc niż okolice Reykjaviku, interesuje mnie na przykład Akureyri. Potrzebuję zrobić prawo jazdy, pracuję nad odstawianiem leków nasennych i przeciwbólowych – moja psychiatrka zmieniła zdanie na temat leków nasennych około 27 razy, mącąc mi w głowie. Teraz zdanie zmieniłem ja. W Amsterdamie prowadzenie samochodu jest nietypową odmianą masochizmu. Kiedy – nie jeśli – wyprowadzimy się z miasta, będzie nam potrzebny dojazd. Nie wiem, czy plecy pozwolą mi na używanie motocykla, ale planuję się tego dowiedzieć. Pod spodem co prawda nie motocykl, ale też pokochałem.

Miłości mam w sobie nieskończone pokłady, wymieniłem siedem, ale mógłbym dodać dziesiątki. Przyjaciele – nie przepadam za pisaniem o osobach w moim życiu, bo to nie moja prywatność, by się nimi dzielić. Ale mam szczęście ciągle podtrzymywać niektóre przyjaźnie z Polski, nawiązywać nowe, ba – poznać siostrę-bliźniaczkę. Muzyka. Pizza. Ogień, zawsze i wszędzie. Książki. The Rock i Jason Momoa. Janelle Monaé i Dita Von Teese. Szkocki akcent. Mój Macbook *przerwa na śmiech publiczności*. Utilikilt. Tatuaż projektu Cybernecrocata i te pozostałe. Poznawanie ciekawych ludzi. Nie wiem, co będzie dalej. Nie mogę się doczekać, by się dowiedzieć.

Zdjęcie na samym początku to też miłość, bo kocham się wygłupiać.