Moje wspomnienia z dzieciństwa są dosyć chaotyczne i niezorganizowane, ale trochę PRL pamiętam.
Pierwsze wspomnienie, jakie w ogóle posiadam dotyczy – excusez le mot – sraczki. Dostałem mianowicie potwornej biegunki w nocy. Najpierw zmieniono mi piżamę. Potem drugi raz. Potem trzeci. Potem przyodziano mnie w majteczki, co poskutkowało koniecznością zmiany pościeli. Wreszcie nadszedł jednak poranek, posadzono mnie na nocniczku, oglądałem Sobótkę czy inny Teleranek i byłem bardzo zadowolony z życia.
Zmieniania piżamy i sadzania na nocniczek dokonywał dziadek, który kochał mnie prawie tak bardzo, jak ja jego. Każdej nocy budziłem się, po czym budziłem dziadka, ponieważ potrzebowałem skorzystać z toalety, a w korytarzu było ciemno. Człowiek o nieskończonej cierpliwości wstawał, zapalał mi światło, ja udawałem się do pomieszczenia, wracałem, a dziadek gasił światło i wracał do łóżka. Nigdy nie powiedział mi złego słowa ani nie zaprotestował przeciwko budzeniu.
Pamiętam też mebel zwany tapczan-półką (tu staruszki ocierają łzy wzruszenia). Pewnego dnia spałem na tapczan-półce z ciotką, miałem 39 stopni gorączki – w dzieciństwie częściej byłem chory, niż zdrowy – i moja wyobraźnia zaprezentowała mi wizję ciotki, puchnącej i rozszerzającej się w przestrzeni. Płakałem i błagałem „ciociu, już nie jedz, ciociu, przestań jeść”, ciotka spała martwym bykiem i nadal się rozszerzała. Przeżyłem jednak, więc nie zgniotła mnie spuchniętym od jedzenia przez sen cielskiem.
PRL wspominam ogólnie tak, jak na zdjęciu powyżej (ja to to coś po prawej) – czarno-biało. Moja babcia zdobyła gdzieś katalog niemiecki Quelle, przeglądałem go maniacko, wszystkie działy, łącznie z modą damską, ale zawsze na koniec z nabożeństwem oglądałem zabawki. Najbardziej pragnąłem Monopoly w plastikowym opakowaniu. Pewnego dnia do naszego przedszkola przyjechali Bogaci Państwo Z Niemiec i przywieźli nam zabawki. Nie pamiętam, jakie, ale w ciągu kilku dni rozebraliśmy je na części i każdy ukradł po kawałku, żeby mieć własny kawałek Bogactwa Z Niemiec.
Pierwszy raz zrozumiałem, że telewizja kłamie w dniu 1 maja, nie wiem, którego roku. Moja mama była ciężko chora, jakaś grypa z powikłaniami, wysoka gorączka. Rano jednak zwlekła się z łoża, przyodziała i wyszła na pochód, mówiąc mi, że cóż zrobić, musi. Oglądałem telewizję z wielkim przejęciem, wyglądając mamy, gdy spiker powiedział (nie pamiętam oczywiście dokładnych słów):
– Przed państwem lud pracujący, który zgromadził się tu z własnej, nieprzymuszonej woli, aby celebrować Święto Pracy!
– Babciu – rzekłem z wielkim przejęciem. – A pan powiedział, że wszyscy są z własnej woli, ale mama musiała iść? Jak to jest?
Nie otrzymałem wytłumaczenia i pozostał we mnie dziwny dysonans. Przecież mama nie kłamała, widziałem, że jest chora. Telewizja z pewnością też nie mogła kłamać. Jak to mogło się stać? Konceptu propagandy TVPiS… chciałem powiedzieć, telewizji narodowej… nieważne w sumie… nikt dziecku nie tłumaczył, bo jeszcze by powtórzyło publicznie.
Pewnego dnia mój ojczym wzbudził poruszenie w całym mieście, mianowicie nabył cały karton Bobo-Frutów. Komunizm wyróżniał się tym, że ludzie mieli w zasadzie pieniądze, tylko nie było żadnych towarów, które można by za nie kupić, więc przechodnie zatrzymywali ojczyma, po czym udawali się biegiem nabyć rarytas. Bobo-Fruty zostały z nabożeństwem ulokowane w szafie, otrzymywałem jednego dziennie, po czym połowę trzeba było wyrzucić, bo z uwagi na niewłaściwe przechowywanie się zepsuły.
Kolejnym absurdem ustroju było sprzedawanie jednej sztuki produktu. Wypatrzywszy krem do golenia ojczym przykazał mi, żebym broń Pierwszy Sekretarzu nie okazał po sobie, że się znamy, po czym sam nabył jedną sztukę, a ja drugą. Nikt nie pytał, po co dziecku krem do golenia. Kontrolowana sprzedaż miała więcej sensu w przypadku pieczywa. Pewnego dnia obudzono mnie o godzinie czwartej i wysłano po pieczywo na Wielkanoc. Piekarnię otwarto chyba o siódmej, kolejka kłębiła się przez kilka ulic, a chleb skończył się jakieś pięć osób przede mną. Cały chleb, wszystkich rodzajów, wyszło wszystko. Nie wiem, co jedliśmy w te święta w charakterze pieczywa. Wiem za to, że byłem już za duży, ponieważ nauczyłem się czytać w wieku lat czterech i babcia – tak głosi rodzinna anegdota – wykorzystywała mnie przy robieniu zakupów.
Wyglądało to mniej więcej tak: babcia wchodziła ze mną do zapchanego po dziurki w zębach sklepu i triumfalnie oznajmiała:
– Mój wnusio umie czytać!
Większość osób ignorowało brednie, ale zawsze znalazł się ktoś zainteresowany, kto pytał mnie:
– Co tu pisze, syńciu?
– Mięso – odpowiadałem.
– A tu?
– Pieczywo.
– Niemożliwe – rzucała druga osoba. – Musiał się nauczyć na pamięć. Kto ma coś do czytania?
– Ja, ja – wołał trzeci człowiek – mam gazetę. No pokaż, syńciu. Co tu jest napisane?
– Podczas ostatniego posiedzenia komitetu centralnego partii… – zaczynałem, cały sklep rzucał się podziwiać dziwo, a babcia, zadowolona z życia robiła zakupy bez kolejki.
Kiedy dorosłem na tyle, by samemu robić zakupy, odkryłem, jak niesprawiedliwy i podły jest świat. Po pierwsze primo, w komunizmie rzecz jasna wszyscy byli równi, ale niektórzy byli mniej równi i do tego grona należała moja rodzina. Gdy dzieci w szkole chwaliły się kalkulatorami słonecznymi, ja miałem zwykły. Gdy udało mi się wyżebrać kalkulator słoneczny, dzieci miały zegarki z kalkulatorami. Potem nadeszło najgorsze, mianowicie komunie, na które koledzy z klasy zbierali różne prezenty, a mi komunia nie przysługiwała, ponieważ jako dziecko nieślubne nie zostałem ochrzczony. Religia ogólnie mi zwisała i powiewała, ale brak prezentu zapamiętałem, jak widać, do dzisiaj.
Z łezką wzruszenia wspominam za to moją ulubioną potrawę, którą była kajzerka, kawałek kiełbasy i słoik musztardy sarepskiej. Kajzerki w komunizmie, przykro mi, były lepsze niż wszystko, co produkuje ustrój aktualny. Uczta złożona z tych trzech dań sprawiała mi przyjemność większą, niż Monopoly w plastikowym opakowaniu, zasiadałem pod stołem kuchennym i z namaszczeniem spożywałem dania. Musztardy zjadałem cały słoik, jeśli miałem za mało kajzerki i kiełbasy, resztę zjadałem łyżeczką. W komunizmie brakowało wielu rzeczy, ale musztardę na ogół dawało się kupić.
Gdy pewnego dnia Joanna Szczepkowska ogłosiła, że skończył się komunizm, nastąpiło dziwne zjawisko: otóż książki do historii zmieniły treść. Oczywiście nie cofnięto nas o kilka klas, ale miałem problem z pogodzeniem historii poprzedniej z historią aktualną i być może dlatego nigdy nie udało mi się z tego przedmiotu uzyskać oceny powyżej dobrej. Być może z tym zjawiskiem już niedługo zetknie się młodzież, gdy nagle na historii zostanie poinformowana, że Lech Wałęsa był szpiegiem SB, a komunizm obalił osobiście Lech Kaczyński, skaczący przez płot wraz z Janem Pawłem II. Nie pamiętam szczegółów książek, nie wiem, co dokładnie się zmieniło, bo było to jednak jakiś czas temu, pamiętam zagubienie podobne do tego, które odczułem, gdy spiker zawiadamiał triumfalnie, iż wszyscy uczestnicy marszu pierwszomajowego przybyli nań z własnej woli. Z zajęć z religii pamiętam, że również pojawiły się nagle i z mojego punktu widzenia objawiły głównie tym, że jako jedyny niezainteresowany spędzałem godzinę siedząc na korytarzu na podłodze (nie mieliśmy luksusów typu krzesła lub ławki) i czytałem książkę.
A kilka lat póżniej kupiłem pierwsze w życiu pismo gejowskie, ale to temat na inną notkę…