Dzisiaj miało miejsce coś, co tak mną wstrząsnęło, że aż ogłupiałem. Mianowicie przyszedł do mnie w gości człowiek bezdomny.

Mącenie mi w głowie człowiek, którego nazwiemy Ignacy, rozpoczął natychmiast, wydobył mianowicie z plecaka najpierw ręcznik, potem zaś plastikowe pudełko, które woniało dość potwornie i poprosił grzecznie o odgrzanie zawartości w mikrofali. Prośbę spełniłem, do tego stopnia ogłupiały, że w końcu nie spytałem go nawet po cholerę przynosi do mnie do domu jedzenie, skoro można mnie po prostu poprosić o lunch. Trochę potrwało, zanim sobie przypomniałem, że Holendrzy są skąpi, niekoniecznie muszą mieć ochotę karmić gościa zaproszonego na herbatę, niemniej jednak wydarzenie nadało ton wizycie.

Z odgrzanym jedzeniem, które na ciepło pachniało sto razy lepiej niż na zimno, udaliśmy się do salonu, gdzie ja podłożyłem sobie wytwornie zwiniętą w rolkę poduszkę pod obolałe plecy, a gość przystąpił do konsumpcji. O tym, że Ignacy nie ma chwilowo gdzie mieszkać w sumie wiedziałem, ale nie znałem szczegółów i wyobrażałem sobie, że to jest sytuacja na kilka dni. Tymczasem rzeczywistość wygląda tak, że prawo niderlandzkie uderzyło go zderzakiem i uciekło z miejsca zdarzenia.

Czytaj dalej

Zgadało się wśród starych znajomych w temacie: co by się musiało wydarzyć w Polsce, żebyś wyjechał(a).

W 2006 roku w Polsce premierem był Jarosław Kaczyński (kiedy już mu się znudziło udawanie, że premierem jest MaxiKaz). Ministrem edukacji był Giertych. Resztę składu tej bandy sobie daruję, zwłaszcza, że duża część właśnie wróciła na stanowiska. W Trójce słuchałem audycji, do której dzwonili słuchacze narzekać na homoterror i że nie można pedała pobić na ulicy, bo się odpowiada jak za człowieka. Moja ciotka… na ten temat już pisałem dużo i rozwlekle, w skrócie nie widziałem jej już jakoś tak od roku, bo nie życzyła sobie w domu Szacownego (wtedy)Małżonka.

Miałem za sobą różne doświadczenia homofobii okazywanej fizycznie. Kilka lat wcześniej otrzymałem o pierwszej w nocy SMSa od ukochanej osoby „nie denerwuj się, ale pobito mnie na ulicy”. Jak się okazało, kiedy romantycznie szliśmy przez puste miasto trzymając się za ręce, za nami szła banda dresów, jako mężczyźni odważni zaczekali, aż się rozdzielimy, po czym z uwagi na moje oddalenie się autobusem zaatakowali drugiego z nas. Mniejszy, chudszy, świetna ofiara. Zaczął krzyczeć, ktoś podbiegł, dresy uciekły. Miał „szczęście”.

Czytaj dalej

Amsterdam jest miastem, w którym pewne rzeczy dzieją się inaczej, niż wszędzie indziej. Nie, nie mamy na ulicach szariatu, od kilkunastu lat nie ma też dzielnic, do których nie wolno się zapuszczać, choć oczywiście są miejsca bardziej i mniej bezpieczne. Osobiście nie zapuszczam się w samo serce miasta, na Leidseplein i Rembrandtplein, ponieważ grasują tam hordy pijanych Anglików, którzy przyjechali na wieczór kawalerski. Jest to też jedyne miejsce (z tych, w których bywamy, bo np. w klubie motocyklowym nie bywamy) gdzie Zbrojmistrz i ja nie afiszujemy się ostentacyjnie z naszymi uczuciami.

Jadąc do Amsterdamu należy przede wszystkim uważać na rowerzystów. W Holandii rower stanowi podstawowy środek transportu dla wszystkich, oprócz nieporadnych turystów (poradni mogą skorzystać z wypożyczalni). Na bicyklach można zobaczyć panów w garniturze, panie w garsonkach i na wysokich obcasach, matki z dzieckiem w koszyku przy kierownicy i wszystkich innych, w tym oczywiście Waszego ulubionego kowala. Amsterdamscy rowerzyści do przepisów ruchu drogowego stosują się dość wybiórczo. W szczególności światła stanowią dla nich coś w rodzaju niezobowiązującej wskazówki. Dwa razy zdarzyło mi się, że ktoś wjechał mi w kuper, ponieważ stanąłem na czerwonym świetle (ESCANDALO!!!) przy czym jedna osoba przeprosiła, a druga mnie opieprzyła. Według przepisów należy się zatrzymywać przed pasami, w rzeczywistości panuje Grand Theft Rower i jeśli masz pecha próbować dotrzeć z Dworca Centralnego na prom, polecam buty z metalowymi okuciami i oszczep do wtykania między szprychy.

Czytaj dalej

To uczucie, kiedy dwie przyjaciółki mają do wyboru albo iść do lekarza i wykupić leki, albo zjeść. Żadna z nich nie jest starszą panią na emeryturze – do tego przywykliśmy. Po prostu, nie mają fajnej fuchy w urzędzie, nie zauszyły startupu koszącego miliony, nie mają rodziców pocących się banknotami.

Tymczasem PO rozważa prywatną służbę zdrowia.

W programie wyborczym PO znalazł się krótki fragment dotyczący rozwoju rynku dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych.

To odgrzewany kotlet, bo Ministerstwo Zdrowia przez ostatnie kilka lat zapowiadało, że lada chwila opublikuje projekt w tej sprawie. Ostatecznie rządowi zabrakło odwagi, by wyjść z propozycją, która zostałaby uznana za kategoryzowanie pacjentów na biedniejszych i bogatszych. Mówił o tym były premier Donald Tusk: – Koncepcje dodatkowych ubezpieczeń badane są pod jednym kątem: czy to nie doprowadzi do segregacji pacjentów. Nie chcemy, aby ten, kto płaci dodatkowe ubezpieczenie, miał lepszy dostęp do ochrony zdrowia.

Słusznie pan europrezydent prawi, nie chcemy wszakże. A co na to program?

Czytaj dalej