Pisałem już o tym dwa razy (1, 2) ale mam znów coś do dodania, zwłaszcza, że mnie zapytano.
Jak wspominałem, w Holandii nie ma medycyny prywatnej. To znaczy w zasadzie jest, ale korzysta z niej bardzo niewiele ludzi, bo różni się tylko tym, że trzeba za nią płacić samemu. Z nieznanych mi powodów prywatne są wyłącznie gabinety dentystyczne, podstawowe ubezpieczenie ich nie refunduje i nie znam odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest. (W tym roku jestem bogaty i wykupiłem sobie refundację 75% kosztów za 11 euro miesięcznie.)
Najdłuższy okres, przez jaki musiałem czekać na jakąś usługę, wyniósł dwa miesiące i był to niestety okres wakacyjny. Przenosiłem się z jednego szpitala z kiepskim oddziałem psychiatrycznym do drugiego ze specjalistami od dwubiegunówki i list od jednego do drugiego szpitala gdzieś zaginął. W końcu „stary” lekarz zirytował się i zaczął wydzwaniać, list się znalazł i jestem pacjentem nowego szpitala. Oczekiwanie na wizytę trwa w zasadzie tyle, ile sam uważam za odpowiednie, jeśli mam kryzys, jak ostatnio, mogę widywać terapeutkę trzy razy w tygodniu (bo pracuje trzy dni w tygodniu), w razie potrzeby mogę mieć dwoje terapeutów i widywać ich codziennie. Na koniec wizyty terapeutka pyta „to za ile się umawiamy?” i dopasowuje kalendarz do mojej odpowiedzi.
Ze szpitalem było trudniej, bo kiedy dostałem diagnozę w 2012, w szpitalu zwyczajnie nie było miejsc i była to tragedia o tyle, że musiałbym czekać np. tydzień, a nie byłem w stanie nadającym się do czekania aż tak długo. Na własną odpowiedzialność medycy postanowili pozostawić mnie w domu pod opieką rodziny i znajomych, dosypując mi seroquelu, ten zadziałał jak cios łopatą w potylicę, a kiedy przestałem spać 20 godzin na dobę kryzys przeszedł i mogłem już zwyczajnie chodzić do lekarza i terapeuty dwa razy w tygodniu. Kiedy potrzebowałem hospitalizacji w 2014 (czas, swoją drogą, leci…) czekałem jeden dzień, miejsce akurat było, miałem pokój jednoosobowy (jak wszystkie na oddziale) od trzygwiazdkowego hotelu różniący się niewygodnym szpitalnym łóżkiem i niemożnością zamknięcia drzwi od środka.
Piszę o tym wszystkim, ponieważ moja przyjaciółka, nazwijmy ją Anya, od sześciu miesięcy decydowała się na operację. Ta była niezbędna, w związku z jednocześnie postępującą chorobą Crohna oraz dziwnym uszkodzeniem organizmu, które objawiało się tak, że organy wewnętrzne nie znajdowały się na swoim miejscu i powoli obsuwały się w dół. Operacja była niebezpieczna, jednym z jej elementów było wmontowanie w organizm siateczki do podtrzymywania organów (nie pytajcie mnie o szczegóły medyczne) i Anya śmiertelnie się bała tej siateczki w środku siebie. Już już miała być operowana, ale rezygnowała, nie podobał jej się chirurg, anestezjolog, w końcu w zeszły piątek wkurwiony lekarz powiedział:
– Idziesz na operację w poniedziałek.
– Ale muszę? – zakwiliła Anya.
– Musisz, albo umrzesz – rąbnął brutalnie. – W poniedziałek o ósmej rano jesteś w szpitalu.
– A będziesz moim anestezjologiem…?
– Nie, bo mam innego pacjenta, ale zostawię ścisłe wskazówki.
Jak miało być, tak było. W poniedziałek o ósmej Anya stawiła się w szpitalu. Operacja odbyła się o dziesiątej. Rano. Dwie godziny później. Pojawiła się komplikacja – spazm mięśnia grzbietowego – i moja przyjaciółka wylądowała na 36 godzin na intensywnej terapii. We wtorek wieczorem przeniesiono ją do zwykłego pokoju (jednoosobowy, z łazienką, jak mój), w środę czuła się okropnie, w czwartek, czyli wczoraj nieźle, pominąwszy niewiarygodne ilości środków przeciwbólowych, a dzisiaj odwożą ją do domu. Przez następne sześć tygodni, a w razie potrzeby więcej, dwa razy dziennie będą przychodzić do niej ludzie zatrudnieni przez gminę Amsterdam Południe, aby posprzątać, nakarmić, zrobić zakupy, wyczyścić kocie kuwety i tak dalej. Jedynym problemem Anyi jest powstrzymanie kotów od czegoś, co bardzo lubią, mianowicie układania się jej na brzuchu. Wszystko inne zostało zaaranżowane i wymagało od niej dwóch telefonów, z czego drugi był po to, żeby podać datę powrotu do domu. Żeby było jasne: oczekiwanie na operację wzięło się wyłącznie z jej skrofułów, generalnie chirurdzy czekali, aż pacjentka łaskawie wyrazi zgodę i będą ją wreszcie mogli w zachwycie pokroić na kawałki.
Holenderskie szpitale, wyjąwszy psychiatryczne, nie znoszą chorych. Tak mi się przynajmniej wydaje. Ponieważ pozbywają się ich jak najprędzej. Gdy Jos miał czerniaka, MRI odbyło się dwa dni po wykryciu, a operacja dwa dni później, w szpitalu był o godzinie siódmej piętnaście, operacja była o dziewiątej, o piętnastej go odwiedziłem, a następnego dnia o czternastej (jeśli dobrze pamiętam) został wypisany do domu. Jednym z powodów, dla których na miejsce w szpitalu nie czeka się miesiącami jest właśnie to podejście: w szpitalu jest się wyłącznie wtedy, gdy jest to niezbędne. Gdyby operacje dało się przeprowadzać u pacjenta w domu, z pewnością Holendrzy robiliby to regularnie, ale jeszcze się nie da. A odkrycie, że pacjent może leżeć w łóżku na oddziale zajmując miejsce, lub w domu nie zajmując miejsca i można go obsługiwać na odległość za pomocą wysyłania personelu zmotoryzowanego spowodowało zniknięcie kolejek.
Nie mam właściwie nic do dodania oprócz odkrycia, że jako inwalidzie przysługuje mi niemal darmowa taksówka. Nazywa się to Connexxion, przyjeżdża pod dom i zawozi tam, gdzie chcę być, tyle tylko, że stanowi busik i nie wozi wyłącznie mnie, ale kilka osób. Tak więc zarówno do mnie, jak i na miejsce Connexxion dociera w zakresie pół godziny od podanej w zamówieniu. Anya odkryła jednak, że jeśli jest się stałą pacjentką, Connexxion „przyzwyczaja się” i przybywa co do minuty. Nie jest mi potrzebne, bo moje schorzenie nie jest fizyczne, ale gdybym na przykład miał problemy z ludźmi, co się zdarza, mógłbym zamówić.
Na koniec dobiję Was powtórką informacji, że wszystkie leki oprócz kupowanych bez recepty dostaję za darmo, niezależnie od tego, czy mam ubezpieczenie basis czy premium. Defaultowo wszystkie leki, w których przypadku to możliwe, są zamiennikami (generykami) produkcji firmy Sandoz. Niektórzy reagują na niektóre zamienniki źle, jak np. ja na depakinę, po zamienniku miałem bez przerwy wzdęcia, zmieniono mi więc na wersję „firmową” i wzdęcia znikły. Za zmianę na droższy lek nie dopłaciłem nic. Anya i ja rozmawiając wczoraj dziękowaliśmy naszym bóstwom opiekuńczym za to, że chorujemy w Holandii. Ona pochodzi ze Stanów, gdzie system medyczny wygląda wiadomo jak (jeden z członków moderowanego przeze mnie forum napisał ostatnio, że w 2015 dostał rachunki od służby zdrowia na sumę przewyższającą jego całoroczne zarobki na pełen etat w niezłej firmie), ja, cóż, z Polski. Chorowanie w Holandii jest odrobinę przyjemniejsze. A przede wszystkim tańsze.