Kilka dni temu WordPress przysłał mi powiadomienie: „Your stats are booming! Miłość po 30 is experiencing lots of traffic.” W pierwszym momencie się zdziwiłem, bo przecież niczego nie wrzucałem. Przypomniałem sobie w ciągu sekund. Jest początek stycznia.
Top trzy moich najpopularniejszych notek z ilością odsłon od chwili założenia bloga:
W ostatnich pięciu dniach notkę o samobójstwie przeczytało 3028 osób. Drugą w kolejności, czyli „Wstecznie”, 112. Tylko wczoraj do tej najpopularniejszej dokopały się 264 osoby. (Tutaj prośba: jeśli klikniesz, znajdziesz jakieś stare numery telefonów/adresy URL lub masz do dodania nowe, proszę o wrzucanie ich w komentarzach do TEJ notki. Pod tamtą musiałem wyłączyć komentarze i wolałbym drugi raz nie mówić, dlaczego.)
Myślę, że nie muszę mówić, że dalej będą triggery, klikacie na swoją odpowiedzialność i tak dalej.
Mój kryzys trwa tak naprawdę od maja (albo nawet lutego), tylko się rozwijał powolutku, udając, że go wcale nie ma. Potem zaczął być zauważalny. Potem – bardzo zauważalny. Od jakichś dwóch miesięcy jadę na oparach.
Blog zaniedbany, sprzątanie zaniedbane, projektowanie i muzykowanie (a chcę do książki zrobić soundtrack) zaniedbane, mąż zaniedbany. W tej chwili tak naprawdę robię dwie rzeczy: 1) piszę, 2) czytam. Chyba, że jeszcze się liczy leżenie w łóżku i jedzenie, w takim razie robię cztery rzeczy. Aha, jeszcze latam po lekarzach.
Użeram się z holenderską biurokracją, która działa jak każda biurokracja. Z tym, że chirurg trzeci raz mi chyba spieprzył operację, chociaż tak naprawdę dowiem się w styczniu. W ogóle wielu rzeczy się dowiem pewnie w styczniu. Do tego czasu muszę dojechać na tychże oparach, których wczoraj było tak mało, że nawet na Whatsappie mnie nie było, za dużo roboty i interakcji.
Priorytetem absolutnym jest książka. Chciałem ją skończyć do końca grudnia, ale tak się złożyło, że niechcący wygrałem konkurs o którego istnieniu zapomniałem. Redaktorka, która jest czymś w rodzaju gwiazdy pop w dziedzinie redagowania książek najpierw napisała mi różne dziwne rzeczy, których nawet nie umiałem skomentować, po czym wytłumaczyła co miała na myśli i rzeczy nabrały sensu. Przepisuję teraz różne rozdziały, bo ona ma rację (plus Zuzz – pozdro). Siedzenie w historii Islandii i w mitologii nordyckiej pozwala mi nie myśleć. Myślenie w tej chwili jest złym pomysłem.
Nie zamykam bloga, niczego w ogóle nie zamykam, ale dopóki kryzys się nie skończy – a nie zakładałbym się, że to nastąpi w tym roku – jedyne postępy, jakich należy się (MOŻE) spodziewać będą dotyczyć strony www.bjornlarssen.com, właściwego jej Facebooka i pisanej książki. Posty na bloga piszę z wyprzedzeniem, bo akurat w środy mogę nie móc, aktualnie jest o książkach dotyczących mitologii nordyckiej. Po części dlatego, że te same rzeczy po raz któryś czyta mi się łatwiej. Jestem w trybie nastawienia na przeżycie. Bo mam za dużo rzeczy do zrobienia, żeby się udawać w charakterze prochów do Arnarstapi, aczkolwiek jest to miejsce cudownie piękne.
Powiedziałbym „trzymajcie kciuki”, ale mogą Wam odpaść, więc po prostu wysyłajcie jakieś wibracje, reiki, modlitwy do dowolnych bóstw również przyjmę. Opiekę lekarską mam, zgoła w nadmiarze, wolałbym jej mieć mniej. Mąż ciągle na stanowisku. A ja w tej chwili siedzę na kanapie w piżamie i czekam, aż będę mieć siłę się ubrać.
Taki żyzń. (Jos czyta moje notki w tłumaczeniu Google Translate, ciekawe, co mu z żyznia wyjdzie.)
Mniej więcej od początku maja mam kryzys. Zaczął się niby niewinnie, potem sobie rósł powoli, potem troszkę bardziej, jeszcze troszkę… aż 1.5 tygodnia temu kielich się przelał.
Uciekam w pisanie, w komputery (fakt, że Apple „poprawiło” klawiatury w laptopach tak świetnie, że jutro zwracam czwarty i wymieniam go na laptopa z W… wi… wwwwwwindows wbrew pozorom pomaga, bo mam co robić), trochę w czytanie, ale niewiele. Są takie okresy, kiedy czytam znowu i znowu starą Chmielewską, Marian Keyes, Calvina & Hobbesa. Są takie, kiedy nie czytam nic, nawet Facebook i obrazki z brodatymi Wikingami to za wiele.
Tak naprawdę trzeba było się tym kryzysem zająć wcześniej, ale jego częścią są zmagania z tutejszym ZUSem. Obawiałem się, że jeśli mi się pogorszy po wydaniu przez ZUS decyzji nie takiej, jakiej się spodziewaliśmy, będzie to wyglądać na zbyt „wygodne”. Tyle, że właśnie ta decyzja i jej pokłosie to coś jakby spis moich triggerów. Tym sposobem w zeszły piątek popsułem się już ostatecznie i teraz zamiast spokojnego przyglądania się sprawom jeździmy na ostry dyżur z podziwu godną nieregularnością.
Nie jest tak, że przez te miesiące nic się nie wydarzyło, skądże. Pierwsza książka na ukończeniu, okładkę mam, czcionkę mam, ostatnie poprawki muszę wprowadzić do końca grudnia i raczej tyle czasu mi wystarczy nawet jeśli będę spędzać dużo czasu na ostrych dyżurach. Różne rzeczy promocyjne planuję od stycznia, jeśli w styczniu będzie nadal syf i malaria, przesunę premierę. Miło jest mieć taką możliwość. Druga książka jakoś tam idzie, nie silę się na wybitność, piszę coś tam, bo eskapizm.
W telewizji oglądam dużo ciekawych rzeczy, na przykład to:
Trwam jakoś w trybie przetrwaniowym. Wszystko poszło w kąt. Strategia soszjal medjowa – w kąt. Sprzątanie – w kąt. (Nie dosłownie.) Soundtrack do książki miał powstawać, ale nie powstaje i co nam pan zrobi. Research miał się robić, ale się nie robi, bo to są rzeczy, które muszę czytać dokładnie. Ćwiczenia na siłowni zarzucone, jeśli mam jakąś odrobinę energii usiłuję nadganiać maile, czasami muszę wychodzić z domu (na ogół, jak w 2016, celem oglądania różnych lekarzy).
Ta notka nie ma żadnego celu. Nie proszę o tulanie, pocieszanie, nawet o serotoninę (przy okazji próbowania zoloftu dowiedzieliśmy się, że ja NIE mam problemów z serotoniną, raczej z dopaminą i tym długim na N). Nie trzeba mi niczego nowego, wprost przeciwnie. Chowam się w znanych miejscach, słucham znanej muzyki, oglądam to, co powyżej w różnych wariacjach, przeglądam własne zdjęcia. Co jakiś czas Bjørn Larssen udziela wywiadu lub pisze gościnne artykuły, to, że napisanie artykułu na 1.5 strony zajmuje mi 10 dni jest w sumie mało ważne. Myślałem, że priorytetem na 2018 będzie moja kariera pisarska. Okazuje się, że jest nim przetrwanie do 2019.
Pewnego dnia (nie ostatnio, ostatnio czekamy na zoloft) po jakichś 12 godzinach pisania przerywanego posiłkami i wizytami w wucecie odnotowałem, że Jos coś do mnie mówi. Wzniosłem nieprzytomne oczy znad infekcji Sigurda i poprosiłem, by Jos powtórzył.
– Powinieneś czasem odpocząć – rzekł zatroskany małżonek. – Zrobić coś dla siebie.
Przyjrzałem mu się nieco dziwnie. – Właśnie robię coś dla siebie – wskazałem. Zaniechał uwag i słusznie, bo jego sposób na wypoczynek polega na pracy nad innym haftem niż poprzednio. Kiedy czegoś nie tworzy, ogląda na YouTube filmy z serii „jak to się robi”, potem przechodzi do Tumblra, gdzie ma trochę pornografii (owszem), trochę sztuki, trochę architektury, dużo inspiracji, a na koniec siada do czytania i pochłania książki w zadziwiających ilościach. Mało znam osób, które czytają więcej niż ja, Jos jest jedną z nich. Kupujemy mu omnibusy fantasy, w tej chwili czyta 12 tomów Dresden Files. Wystarczy mu na tydzień, może dwa – jeśli w pracy będzie zajęty.
Piszę fikcję historyczną i urban fantasy, bo mam dosyć świata w roku 2018, miejsca, w którym mieszkam, wiadomości w prasie – nawet jeśli nie zaglądam, Twitter zawiadamia mnie o wszystkim. (Przyznam, że aktualnie śledzę historię Omarosy, jest to świetna zabawa, jeśli jej „taśmy” w końcu obalą Trumpa, będę zachwycony. Załóżmy, że to się nazywa odpoczynkiem.) Kiedy mogę piszę, kiedy nie mogę – nie piszę, ale leżenie plackiem i czekanie na noc, kiedy będę mógł pójść spać jest zadziwiająco męczące. Najlepiej pisze mi się po północy, kiedy leżę już w łóżku i czekam na miłościwy sen. Wtedy rozwiązują mi się supły w wątkach, pojawiają świetne dialogi i tak dalej. To się nazywa, że wypoczywam…