Czyli: death and marriage, death and marriage, go together like the whores and carriage.

*

Zawsze, gdy lecę samolotem, przypomina mi się, że największe prawdopodobieństwo śmierci jest podczas startu i lądowania. Rozsądniejsza część umysłu podpowiada, że po pierwsze primo nie wiem nawet, czy to prawda, a po drugie primo większe jest prawdopodobieństwo zginięcia pod kołami czarnej wołgi, niż podczas lotu samolotem. Tak się jednak składa, że katastrofy lotnicze są szeroko relacjonowane, a śmierci pod kołami nie, więc.

Czytaj dalej

John Grant, na którego płytę czekałem niecierpliwie, okropnie mnie zawiódł. Z tym, że Seal już nigdy nie nagra dobrej płyty w zasadzie się pogodziłem, ale nadzieja umiera ostatnia. Kylie, która wydaje się artystycznie szarpać we wszystkie strony naraz wydała płytę świąteczną (nie znoszę płyt świątecznych), z której podoba mi się jeden bonus i jeden remiks. Uwielbiam ją nadal, ale przydałoby jej się kilka lat wypoczynku. Tymczasem perukami pomniejszych artystów typu Bijonse lub Rijana beztrosko zamiatały Madonna, Janet Jackson i… Enya. Tak więc moje top 10 albumów tego roku, o ile o czymś nie zapomniałem…

Czytaj dalej

W środę nastąpił zbieg okoliczności.

Od miesięcy przygotowywałem się do sprzedaży mieszkania. Remont. Wyprzedaż niepotrzebnych rzeczy. Sprzątanie. Wymiana podłóg. Wahania w temacie kuchni (stanęło na tym, że nie kupiliśmy kuchni wcale i nowy właściciel zajmie się tym wedle swojego uznania). Na początku nieco przerastała mnie skala prac. Potem powoli przestawała mnie przerastać. Wraz z postępem robiłem się coraz spokojniejszy, a Zbrojmistrz coraz nerwowy, bo z jakiegoś powodu wskoczył mu tryb „MUSIMY WSZYSTKO ZROBIĆ DZISIAJ”. Aż wreszcie w środę nadszedł TEN dzień. Podmalowałem ostatni przeoczony kawałek. Odkurzyłem po raz czterdziesty (nie do pomyślenia, jak bardzo na czyściutkiej jasnej podłodze w mieszkaniu pozbawionym mebli widać KAŻDY pyłek). Wyrzuciliśmy część rzeczy, część spakowaliśmy do torby… i… skończyło się.

Czytaj dalej

Przemysł muzyczny już wiele razy informował nas, że różne rzeczy zabijają muzykę. Najpierw było to nagrywanie piosenek z radio na kasety. Potem Napster. Potem format MP3 generalnie. Ale tym razem mają rację. Streaming rzeczywiście zabija muzykę.

Najpierw prosty argument ekonomiczny. Kupując płytę za iTunes za 9.99 euro oddajemy Apple 30%, a 70% idzie dla wytwórni. Ile z tego zobaczy artysta, to sprawa dyskusyjna, w każdym razie zysk ze sprzedaży (przed odliczeniem kosztów nagrania płyty, masteringu, promocji, teledysków, payoli, etc.) wynosi około 7 euro. Dla ułatwienia przyjmijmy, że liczymy każdy utwór oddzielnie. Z 0.99 euro (lub coraz częściej 1.29) zostaje 70 centów (lub odpowiednio 90,3 centa).

Teraz czas na Spotify. Serwis płaci od 0.006 do 0.0084 dolara za odtworzenie. W euro jest to od 0.0055 do 0.0078. Spotify płaci więcej artystom, których utwory odtwarzane są częściej, a mniej tym, których słucha mniej osób. Żeby wytwórnia zarobiła na piosence 70 centów, piosenka musi zostać odtworzona około stu razy. I tu zaczyna się problem.

Zadałem sobie trud sprawdzenia, ile piosenek odtworzyłem na iTunes powyżej stu razy. Jest ich 241 z 31,185. Czyli 7,7%. Mniej niż osiem procent artystów zarobiłby więcej na moim streamingu, niż na zakupie. 92,3% traci. Tak naprawdę oczywiście artystów byłoby mniej, bo wśród tych 241 utworów Charlotte Gainsbourg pojawia się 14 razy, a Scissor Sisters 18 razy. (Scissor Sisters są złym przykładem, bo płytę Night Work ukochałem tak bardzo, że kupiłem trzy sztuki i dwie wręczyłem jako prezenty.) Wszyscy pozostali tracą. A Spotify płaci wcale nieźle w porównaniu z Apple Music, które podczas trzymiesięcznego okresu próbnego wypłaca wytwórni (nie artyście, z wyjątkiem takich dziwaków, jak ja, którzy wydają się sami) 0.002 centa, czyli 3,5 raza mniej. Żeby wytwórnia mogła zarobić dzięki Apple Music więcej, niż na sprzedaży piosenki, musiałbym utworu posłuchać 350 razy. W mojej bibliotece 31 tysięcy utworów nie ma ani jednego odtworzonego 350 razy lub więcej.

Czytaj dalej